Wywiady

Marcin Tyszka – niezależność ze światem w obiektywie

Widząc, jak angażuje się w fotografię, rodzice nie byli zachwyceni… A on został najmłodszym laureatem międzynarodowego festiwalu fotograficznego i otworzyły się przed nim drzwi na świat. Konsekwentny, pracowity i uparty. Nie bał się postawić wszystkiego na jedną kartę.
Dziś może pracować gdzie, kiedy i dla kogo chce. To jego wymarzona wolność wyboru…

Kiedy patrzę na Ciebie, aż trudno uwierzyć, że od 20 lat zajmujesz się fotografią.

Marcin Tyszka: Sam się czasem dziwię, że to już tyle czasu. Odkąd pamiętam, fascynował mnie świat mody. Był kiedyś taki konkurs dla modelek „Twarz Roku”. Oglądałem w telewizji pierwszą edycję i myślałem, jak to pięknie wygląda, jak fajnie byłoby oglądać to na żywo. I na drugą edycję byłem już zaproszony. Zacząłem pracować jako piętnastolatek. W piwnicy zrobiłem sobie studio.
Fotografowałem moją mamę, koleżanki ze szkoły i z programu „5-10-15”. Aparatem pożyczonym od taty. To był stary Canon, całkowicie manualny, więc najpierw trzeba było sporo poczytać, żeby w ogóle zrobić nim zdjęcie. Może tego po mnie nie widać, ale lubię takie techniczne łamigłówki, majsterkowanie. Mam to po tacie, który jest inżynierem elektronikiem.

Już jako 16-latek miałeś na swoim koncie pierwszą okładkę magazynu. Kiedy poczułeś, że to nie jest tylko zabawa, hobby, tylko sposób na życie?

Marcin Tyszka: Jako 19-latek wygrałem największy festiwal fotograficzny na świecie Les Rencontres d’Arles. Szef laboratorium Kodaka wysłał tam moje zdjęcia nie mówiąc mi o tym. Zostałem najmłodszym laureatem w historii tego konkursu. Kiedy przyjechałem po odbiór nagrody wszyscy byli zdziwieni, że przyjechał dzieciak. To był taki moment, kiedy zacząłem się zastanawiać – może faktycznie powinienem się tym zająć? Rodzice nie byli szczęśliwi. Fotograf to nie był dla nich prestiżowy zawód. Z czasem zmienili zdanie (śmiech). A mi fotografia otworzyła drzwi do Europy.

Miałeś 25 lat, kiedy postanowiłeś spróbować swoich sił za granicą.

Marcin Tyszka: W moim portfolio było już ponad 500 okładek. Zarabiałem dobre pieniądze, pracowałem z najlepszymi magazynami, największymi gwiazdami, ale w pewnym momencie zrobiło mi się ciasno. Chciałem się rozwijać, ale okazało się, że gazety w Polsce wcale nie chciały rozwijającego się Tyszki, chciały tego samego Tyszkę, z tym samym światłem i ładnie upozowanymi gwiazdami. Miałem wrażenie, że mam nad sobą szklany sufit. Dlatego zainwestowałem wszystkie pieniądze, które zarobiłem przez te lata, w wyjazd do Hiszpanii.

Były momenty zwątpienia, że może ten wyjazd to błąd?

Marcin Tyszka: Jasne. W Polsce prowadziłem fajne, wygodne życie, a tam przez dwa lata na koncie zero, rodzice musieli mi znów zacząć pomagać. Żeby zarobić, wracałem do Warszawy, przez miesiąc robiłem sesje do wszystkich możliwych gazet, z magazynami dla gospodyń domowych włącznie, ale wiedziałem, że robię to po coś, nawet, jeśli to nie jest do końca kreatywne. I… wracałem do Madrytu. Do dziś nie mam dużego mieszkania, nigdy nie miałem samochodu. W życiu nie wziąłem nawet jednego kredytu, bo nie wiem, gdzie będę za pół roku. Jeżeli teraz Nowy Jork non stop się o mnie upomina, to nie chcę mieć bagażu w postaci kredytu do spłacenia, który spowoduje, że będę musiał brać każde zlecenie. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby być wolnym człowiekiem.

A pamiętasz moment, kiedy w tej Hiszpanii zaczęło się układać, kiedy wreszcie nastąpił przełom?

Marcin Tyszka: To było wtedy, jak zacząłem pracować dla „Telvy”. To najważniejszy hiszpański magazyn dla kobiet. Długo nie udawało mi się tam przebić. Niby podobało im się to, co robię, byli mili, uśmiechali się, ale zleceń nie dostawałem. I pewnego dnia zobaczyli mnie na ślubie mojej dobrej koleżanki. Znamy się od lat, spędzaliśmy razem wakacje. A ona jest tam bardzo znana. Na jej ślubie i weselu chciał być każdy – od gwiazd po dziennikarzy. To była impreza roku. I kiedy zobaczono mnie na tym weselu, dosłownie na drugi dzień zaczął dzwonić telefon.

To musiało być frustrujące, bo przecież nagle z dnia na dzień nie zacząłeś robić lepszych zdjęć.

Marcin Tyszka: Ten świat jest bardzo specyficzny i rządzi się dziwnymi prawami. Każdy drobiazg jest ważny. Kiedy to zrozumiesz, jest łatwiej. Inna sprawa, że gdybym zrobił słabe zdjęcia, to drugi raz nikt by już nie zadzwonił. Za moim sukcesem stoi naprawdę ciężka praca. Nigdy nie dostałem nic na tacy. A jest wielu fotografów, wiele modelek, które z dnia na dzień zostały gwiazdami. Wiele z nich też od razu zniknęło. U mnie jest to ciągły mozolny proces, ale idę do przodu. W ubiegłym roku zacząłem robić zdjęcia do francuskiego „Elle”. Niby mnie od dawna lubili, ale nie proponowali pracy. Dopiero jak top modelka Karolina Kurkova powiedziała im, że jestem dobry i chce ze mną pracować, zrobili pierwszą sesję i się zakochali. W tym roku zacząłem też fotografować dla francuskiego „L’Officiela” i dostaję już od nich regularnie propozycje.

To są bardzo mocne tytuły. Spodziewałeś się, że tak wiele uda Ci się osiągnąć?

Marcin Tyszka: Pamiętam sytuację sprzed lat, kiedy jeździłem po Europie, ale wtedy bardziej żeby imprezować niż pracować i na lotnisku w Niemczech spotkałem Magdę Wróbel, wtedy najbardziej znaną polską top modelkę. Zaczęliśmy rozmawiać. Ona była wtedy na okładce niemieckiego „Cosmopolitana”. Staliśmy przed stoiskiem z magazynami i Magda zapytała mnie, dla której z tych gazet pracuję. Ja na to, że jeszcze dla żadnej… Zapamiętałem ten moment bardzo dokładnie. Dziś, gdybym ją spotkał, mógłbym pokazać na „Vogue’a”, „Harper’s Bazaar”, „Elle”, „L’Officiela” i kilka innych dużych tytułów. Kiedy widzę na przykład w kiosku w Indiach stojące obok siebie cztery swoje okładki z całego świata, to uśmiecham się do siebie i robię zdjęcie. Albo jak przyjeżdżam do Madrytu, gdzie największe billboardy w kraju są zaklejone moimi zdjęciami. Bo czasami bywa tak, że wiszą właśnie trzy kampanie reklamowe, które robiłem. Dlatego tak mi smutno, kiedy obserwuję nasz polski światek, który rządzi się układzikami. Największą moją satysfakcją i szczęściem jest to, że teraz jestem od tego kompletnie niezależny.

Spotykasz się z jawną zawiścią kolegów po fachu, takich którzy nie potrafią wybaczyć Tobie sukcesu?

Marcin Tyszka: Ludzie widzą tylko sukces – zapominają, że to jest owoc ciężkiej pracy. Sam zapracowałem na to, że z gazet na „V” robię „Vogue” i „Vanity Fair”, a inni… „Vivę!” Kiedy powiedziałem to w wywiadzie dla „Magla towarzyskiego”, wywołało to straszną burzę. Nie rozumiem tego, przecież ja nikomu nie bronię pracować dla „Vogue’a”.

Taki sukces może zawrócić w głowie.

Marcin Tyszka: Może na początku, w Polsce, kiedy jeszcze byłem dzieciakiem i nagle było mnie stać na spodnie od Versace. Faktycznie, byłem tym bardzo podniecony. Ale szybko zrozumiałem, że nie tędy droga. Że jeśli zamiast ciężko pracować, wpadnę w samozachwyt, szybko się skończę. Zobacz ilu jest fotografów, którzy byli gwiazdami na świecie, kiedy ja zaczynałem, a teraz marzyliby, żeby robić jedną piątą sesji, które ja robię. Na przykład Ruven Afanador, dziś jego największym osiągnięciem jest robienie zdjęć celebrytkom do „In Style’a”, a wcześniej przez 20 lat robił wszystkie „Vogue’i” po kolei. Jego fochy, jego niedostosowanie się do tego, jak zmienił się świat fotografii, spowodowały, że zniknął. A był ikoną.

To niebezpieczna branża. Narkotyki, alkohol, imprezy, trudno się nie pogubić.

Marcin Tyszka: Minęły czasy rozpuszczonych diw. Dziś modelka taka jak Naomi Campbell nie zrobiłaby kariery. Rozhisteryzowana, niestabilna emocjonalnie, uzależniona. Dziś, żeby coś osiągnąć, musisz być przede wszystkim inteligentny, superpracowity i zdyscyplinowany. Dlatego Anja Rubik ze swoim charakterem zaszła tak wysoko. Ona jest fenomenem. Ile jest modelek, które są gwiazdami jednego sezonu i znikają? Ile jest takich, które były gwiazdami, jak Anja zaczynała, a teraz nikt już o nich nie pamięta? W tej branży naprawdę potrzeba czegoś więcej niż urody i talentu, żeby się utrzymać. Im wyżej wchodzisz, tym większy stres. I nie trzeba wpaść w narkotyki, żeby sobie zaszkodzić. Wystarczy jedna drobna sprzeczka ze stylistą i jesteś skończony w jakimś magazynie, nigdy już nie dostaniesz tam pracy. Wystarczy, że nie pójdziesz z kimś na drinka i jesteś skreślony w towarzystwie. Laetitia Casta chce zjeść ze mną śniadanie? Wsiadam w samolot i lecę na dwie godziny do Paryża. Nie ma mowy, żeby powiedzieć: nie mam czasu.

Jesteś już na takim etapie, że możesz sobie pozwolić na odrzucanie ofert pracy, czy wciąż musisz jeszcze brać wszystkie zlecenia?

Marcin Tyszka: Ostatnio odrzuciłem kampanię na cały świat bardzo znanej marki. Miałem swój pomysł na gwiazdę, która została twarzą tej kampanii, a oni chcieli, żebym zrobił lifestylowe zdjęcia, jak idzie z torbami ze sklepu albo kiedy smaży jajecznicę. A to kompletnie nie mój styl. Angielski „Tatler” proponował mi sesję z dwiema wielkimi gwiazdami, ale nie pasował mi pomysł na sesję. Obrazili się. Angielskiemu „In Style” odmawiam od dwóch lat. Płacą majątek. Ale moja agentka w Nowym Jorku uważa, że to nie jest gazeta dla mnie.

Ciężko jest odmawiać takim klientom? Bijesz się z myślami, zanim to zrobisz?

Marcin Tyszka: Tak, ludzie często się obrażają po prostu, traktują to osobiście. Potrzeba naprawdę dużej dyplomacji, znajomości rynku, ale też intuicji, żeby podejmować właściwe decyzje. Ja tylko raz popełniłem błąd odrzucając propozycję francuskiej gazety, która wydawała się niezbyt prestiżowa, ale wypromowała kilku bardzo ważnych dziś ludzi. Trzy razy proponowali mi różne wyjazdy – Mauritius, Indonezja, Korsyka. Trzy razy odmówiłem.

Dla Apartu chciałeś pracować. Zrobiłeś dwie ostatnie kampanie.

Marcin Tyszka: Apart to co innego. To największa firma jubilerska na rynku i chyba jedyna firma w naszym kraju, która ma tak precyzyjnie przemyślany wizerunek, tak ważny w sprzedawaniu marzeń, bajki, jaką jest biżuteria. I to od nich się inne firmy uczą, ich kopiują, bo oni są zawsze pierwsi. Każda ich sesja, każda reklama, to są zachodnie produkcje. No a poza tym to były zdjęcia z Anją Rubik. Pracować z Anją, to jak pracować z Julią Roberts. Ona po prostu jest ikoną. W Paryżu nie może spokojnie przejść ulicą, ciągle ktoś ją zaczepia. Jej styl, osobowość powoduje, że dziewczyny na całym świecie ją kopiują, Rihanna obcina włosy, bo Anja właśnie obcięła. To już nie jest modelka, to jest superstar. Chyba
tylko w Polsce jeszcze może w miarę spokojnie się poruszać. Nawet w Australii, kiedy robiliśmy sesję dla Apartu, biegali za nią paparazzi.

Jak się zaprzyjaźniliście?

Marcin Tyszka: Przy okazji sesji dla agencji D’Vision w Meksyku, która potem ukazała się w „Vivie!”. Z Anją mamy podobne poczucie humoru. Ona potrafi być sarkastyczna, ale jednocześnie bardzo zabawna. Lubię, jak idziemy gdzieś na kolację i rozmawiamy o życiu, ona się ze mnie śmieje, ja z niej. Teraz, jak jesteśmy w tym samym miejscu na świecie, to bierzemy ten sam hotel, bo wtedy łatwiej się spotkać. W Paryżu Ritz, w Mediolanie Principe di Savoia. Pod koniec dnia, jak zejdziesz do baru i chociaż przez pół godziny popatrzysz na znajomą, miłą twarz, to jest raźniej.

A jak się czujesz, kiedy Anja Rubik mówi, że jesteś najlepszym polskim fotografem na świecie? I że poziomem zdjęć i sposobem pracy nie odbiegasz od największych, z którymi ona miała okazję pracować?

Marcin Tyszka: To miłe, że akurat ona to mówi. Bo Anja jest bardzo konkretna, bardzo oszczędna w pochwałach. Możesz się z nią przyjaźnić, ale ona rozdziela życie prywatne od zawodowego. Mogę śmiało powiedzieć, że Anja jest moim ambasadorem na świecie. Ma taką pozycję, że w wielu przypadkach to ona decyduje, z kim chce pracować.

Ale Ty też dzięki swojej pozycji możesz już wielu osobom pomóc. I pomagasz. Polscy styliści, makijażyści, modelki pracują za granicą, bo ich poleciłeś.

Marcin Tyszka: Ja się nie odcinam od Polski, od swoich korzeni. Uważam, że to jest mój atut. Na początku dziwnie patrzono na to, że promuję ludzi z Polski. Po co? Przecież jest tylu dobrych makijażystów w Paryżu! A ja zawsze uważałem, że tu są zdolni ludzie, którym warto pomóc. Że Polska sama w sobie jest ciekawa, że warto ją promować. Dlatego ściągałem tutaj stylistki, redaktorów magazynów modowych, żeby pokazać im na przykład Warszawę, bo może nie jest najpiękniejszym miastem na świecie, ale jest interesująca. I tyle im o tym nagadałem, że oni naprawdę też zaczęli tak uważać.

Kto decyduje o tym, czy dostaniesz zlecenie, oprócz takich gwiazd jak Anja Rubik czy Karolina Kurkova, które mówią, że chcą z Tobą pracować?

Marcin Tyszka: Najważniejszy w tej branży jest stylista. Wiem, że w Polsce stylista kojarzy się z panią, która z torbami jeździ po centrach handlowych i wypożycza ubrania. Za granicą to najważniejsza osoba na sesji, która odpowiada za nią co najmniej w takim samym stopniu, co fotograf. Często to stylista wybiera sobie fotografa i modelkę do pracy. Więc im wyżej wchodzisz, tym lepszych stylistów poznajesz, tym bardziej charakterystycznych. W pracy z takimi ludźmi nie możesz sobie pozwolić nawet na jedną głupią minę. Zawsze musi być miło, wesoło, bo nikt nie chce tracić ani chwili na fochy. Dyskusja ze stylistą nie ma sensu. Musiałem się nauczyć tego, że nawet jak mi coś nie pasuje, to trzeba się uśmiechać i pracować najlepiej jak się umie. Najwyżej potem nie przyjmuję już zlecenia, kiedy wiem, że będzie tam ta osoba, która mi nie odpowiada. Ale spotykam też fantastycznych ludzi. W zeszłym roku pracowałem dla francuskiego „Elle” ze stylistką, która miała z 70 lat. Robiliśmy sesję z top modelką, która przez kilka godzin wychodziła z siebie, żeby pokazać nam, co potrafi. Robiła szpagat, podnosiła nogę, skakała, nie dało się w ogóle z nią pracować. Co się nastawiłem do zdjęcia, to już jej nie było. Byłem kompletnie zrezygnowany, bałem się, że nic z tego nie będzie, że sesja będzie do wyrzucenia. I wtedy ta stylistka, bardzo mądra kobieta, powiedziała: „Nie przejmuj się. Niech ona pokaże co umie, niech sobie poskacze, niech się zmęczy. Poczekamy, a potem powtórzymy te dwa pierwsze ujęcia”. Oczywiście miała rację.

Kiedy poczułeś, że Ci się udało, że na tym zagranicznym rynku nazwisko Tyszka naprawdę już coś znaczy?

Marcin Tyszka: Jak na razie, nie wiem, czy coś znaczy… Dostaję coraz więcej prestiżowych zleceń i staram się, by to się nie skończyło. Mam wielu przyjaciół na świecie, coraz więcej znanych osób mnie wspiera i wierzy we mnie. Poza tym, to przede wszystkim systematyczna praca. Jeżeli zacznę myśleć, że jest już bardzo dobrze, to znaczy, że jest bardzo źle… ze mną. Praca w świecie nauczyła mnie pokory. Raz na pół roku, podczas pokazów w Paryżu i Mediolanie, bardzo konkretnie mogę zweryfikować, na jakim jestem etapie kariery. Pokazy to sprawdzenie twojej siły na następny sezon. Wcześniej było tak, że przyjeżdżałem, piłem wino i chodziłem na bankiety, a teraz od 7 rano do 24 mam spotkania. Nikt na nich już nawet nie pyta mnie o portfolio, bo wiedzą, że umiem robić zdjęcia i znają większość z moich międzynarodowych produkcji. Umawiają się, żeby sprawdzić, czy mnie polubią, czy jest między nami chemia, bo to jest warunek udanej współpracy.

A jak praca dla tych najbardziej prestiżowych tytułów wygląda od strony finansowej? Wiem, że modelki, które robią sesje dla „Vogue’a”, dostają za nie małe pieniądze.
Marcin Tyszka: Każdy fotograf pracujący dla wydawnictwa Condé Nast, który wydaje takie tytuły, jak „Vogue” czy „Vanity Fair”, ma taką samą stawkę. Różnica polega jedynie na tym, jaki dostaje budżet na sesję. Im lepszy fotograf, tym większy budżet. Steven Meisel czy Mario Testino dostają na zdjęcia 100 tysięcy euro i mogą sobie za to na przykład wybudować scenografię jak z filmu, uszyć kostiumy albo pojechać w najpiękniejszy zakątek świata. „Vogue” to jest marzenie każdego fotografa i ten magazyn skrzętnie to wykorzystuje. Bo jeśli w jakimś kraju pracujesz dla „Vogue’a”, to na wyłączność. Ja mam takie kontrakty w siedmiu krajach, nie mogę tam pracować dla żadnego innego tytułu poza „Vogue”. Ale sesja w „Vogue’u” to prestiż, który przekłada się potem na propozycje kampanii reklamowych, gdzie pieniądze są już bardzo dobre.

A co Cię najbardziej kręci w tej pracy? Pieniądze, przyjaźnie z gwiazdami?

Marcin Tyszka: To, że co pół roku są nowe pokazy, nowe trendy, nowa moda i nowe zdjęcia. Jak się męczę w Polsce, to wsiadam w samolot do Madrytu. Jak się męczę w Madrycie, to lecę do Paryża, a jak mam za dużo stresów, to wracam na Maderę. A najlepsze jest to, że w każdym z tych miejsc wystarczy jeden telefon i mogę pracować codziennie. To jest ta wolność wyboru, o której zawsze marzyłem…

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać