Wywiady

WIATR W ŻAGLE – PRZEMYSŁAW TARNACKI

Konsekwencja, wytrwałość, charakter, nieprzeciętne zdolności i najważniejsze – pasja.

To dzięki nim Przemysła Tarnecki jest dziś żeglarzem klasy światowej i Mistrzem Polski w Match Racingu. Opowieść ambasadora marki zegarków Albert Riele może zainspirować nie tylko łowców przygód!

Od dziecka jest Pan związany z żeglarstwem i jachtami. Jest Pan mistrzem Polski w kategorii match racing. Zawody wygrywał Pan pięć razy z rzędu, a ostatni tytuł mistrza Polski zdobył Pan kilka tygodni temu. Jak to się zaczęło?
W moim przypadku to jest przedłużenie pasji rodzinnej. Mój ojciec żegluje po morzach i oceanach już od ponad 50 lat, jest też projektantem jachtów. Cała moja rodzina – ojciec, ja i dwóch moich młodszych braci, wszyscy kochamy żeglowanie. Zawsze jachting był w domu – morski, oceaniczny, wyczynowy, ten sportowy. Jesteśmy przesiąknięci tą pasją.

A pamięta Pan, jak po raz pierwszy znalazł się na łodzi?
Tak, bardzo dokładnie. To było na Seszelach, gdzie dorastałem, bo tata pracował tam w połowie lat 80-tych jako konstruktor łodzi na placówce ONZ. Tam chodziłem do szkoły, poznałem język kreolski, tam też po raz pierwszy żeglowałem. Mój pierwszy trening sportowy miał miejsce na Optimiście, już w Polsce, w 1988 roku w Gdyni, miałem wtedy 10 lat. Dość późno, jak na karierę sportową – zazwyczaj dzieci zaczynają treningi w wieku 6-7 lat. Nie przeszkodziło mi to jednak odnosić później sukcesów. Pamiętam dokładnie, że nie mogłem spać przed tym pierwszym żeglowaniem, byłem tak podniecony, tak się nie mogłem tego rejsu doczekać. Potem nie mogłem spać z emocji, bo czułem, jak ta łódka prze do przodu, jak mogę ją okiełznać, jak ster reaguje na moje ruchy. To jest uczucie, które uzależnia. Potem wszedłem do kadry regatowej w klubie w Gdyni i tak już zostało.

poz002

Wychowując się w rodzinie z tradycjami żeglarskimi, pewnie Pana pierwszymi zabawkami były liny, z których robił Pan węzły żeglarskie?
Dokładnie! (śmiech). Liny były zawsze wokół nas, chociaż piłkę też kopałem, jak każdy dzieciak. Do dziś uprawiam kilka dyscyplin sportowych, żeby mieć kondycję potrzebną w żeglarstwie. Ale zawsze w domu pełno było tych lin i bloczków, więc się nimi bawiłem, zresztą to samo obserwuję teraz u mojego 3,5-letniego syna. Stanisław może plątać i rozplątywać liny godzinami.

Czy, tak jak tata, Pan też zajmuje się projektowaniem i budowaniem łodzi?
Tak, żeglowanie od małego rozwinęło we mnie miłość również do tej skomplikowanej struktury, jaką jest jacht, można go porównać do samolotu – bo cały czas balansuje między dwoma żywiołami – wodnym i powietrznym – czyli hydrodynamika i aerodynamika. Mam za sobą studia w tym kierunku, dosyć ciężkie, na Politechnice Gdańskiej. Fantastyczne jest realizowanie tej wiedzy w praktyce, ja mam to szczęście, że umiem sobie podczas wyścigu przełożyć ruch łodzi na strzałki i wektory. To z pewnością pomaga w zawodach. Dziś łączę pasję z doświadczeniem i wykorzystuję tę wiedzę, będąc współwłaścicielem jednej z największych firm na polskim rynku, która sprzedaje jachty pełnomorskie. Jest ona przedstawicielem liderów światowych stoczni na polskim rynku.

A kiedy zaczął Pan starty sportowe?
W wieku 11-12 lat, najpierw były Optimisty, Cadety, potem kolejne klasy sportowe. Jako nastolatek jeździłem już na zawody w Polsce i zagranicą. A moje pierwsze regaty w żeglarstwie profesjonalnym odbyły się w 1997 roku. To już były starty w formułach zawodowych, ale do pewnego momentu najważniejsza była szkoła. Z tego też powodu ojciec zdecydował o powrocie do Polski z Szeszeli, bo tam poziom nauczania pozostawia wiele do życzenia, a nasza edukacja była dla niego bardzo ważna. I chwała mu za to, na Seszele wracam teraz dwa razy do roku i to jest zawsze podróż sentymentalna. Zawsze był też taki warunek rodziców, że będę żeglował, jeżeli oceny na świadectwie będą zgodne z oczekiwaniami.

Dziś startuje Pan w formule match race – na czym ona polega?
Żeglarstwo ma bardzo wiele odmian, klas i typów – jeziorowe, przybrzeżne, morskie i oceaniczne, dlatego każdy znajdzie coś dla siebie. Jest natomiast taki ranking, który może nie daje pełnego spektrum, ale na pewno duże rozeznanie – coś w stylu rankingu WTA w tenisie – w żeglarstwie to jest właśnie ranking match racingowy, nazywany też rankingiem sterników. I ja się właśnie w tej formule ścigam. To są wyścigi jeden na jeden, bardzo taktyczne, wymagające doskonałego zgrania załogi. Są one przedsionkiem do legendarnych regat America’s Cup. Dają też idealne przygotowanie do żeglowania na jakichkolwiek dużych jachtach morskich. To jak kuźnia. Dowodem tego był tegoroczny skład zawodników Sopot Match Race – gościliśmy wielu uczestników prestiżowego Pucharu Ameryki, w których pewnie nigdy polska załoga nie wystartuje, bo są tam budżety większe niż w Formule 1 (śmiech). Ludzie ci trenują jednak w kategorii match racing, ponieważ jest ona doskonałą formą konfrontacji z najlepszymi na świecie. Nic bardziej nie buduje kompetencji sportowca. Żeby wybić się na szczyt tego świata, trzeba wszystko poświęcić jachtingowi sportowemu. To jest tak, jak w zawodowym tenisie, od dziecka trzeba mu wszystko podporządkować.

Sopot || 2014-06-28 ||

Sopot || 2014-06-28 ||

Pan, jak rozumiem, nie ma przed tym oporów (śmiech)
Tak, ja poświęcam żeglarstwu całe moje życie w różnych jego odmianach. Nie jestem tylko sportowcem, zajmuję się też projektowaniem i sprzedawaniem jachtów. To wszystko się łączy, natomiast sam program sportowy zajmuje mi połowę dni w roku. Wcześniej, zanim jeszcze zacząłem żeglować w klasie match racing, czterokrotnie zdobywałem mistrzostwo świata w najmniejszej klasie morskiej. Obecnie koncentrujemy się z naszą załogą głównie na match racingu – bo, tak jak mówiłem, pewnie nigdy nie będzie nas stać, żeby wystartować w Pucharze Ameryki. Tam na wejście trzeba mieć jacht za 25 milionów euro – nie ma w Polsce takich sponsorów. W formule match racing możemy jednak spotkać się i mierzyć z żeglarzami startującymi w tych legendarnych zawodach.

Pan też jest współtwórcą tego wielkiego sukcesu, jakim jest sprowadzenie do Sopotu regat match racingowych – Sopot Match Race. Czy marzył Pan o tym, by tak prestiżowe zawody odbywały się w Polsce?
Jestem z tego bardzo dumny. Razem z moimi przyjaciółmi organizatorami udowadniamy, że można w mądry sposób ten jachting w Polsce skomercjalizować. Że regaty wcale nie są ciężkim zadaniem marketingowym, że stwarzają ogromne możliwości. I że warto propagować wśród Polaków wypoczynek nad wodą, żeglarstwo, które łatwo przekuć w pasję. Ja sam spotkałem w swoim życiu wielu ludzi, którzy zaczynali swoją przygodę z żeglowaniem późno, w wieku 40-50 lat i dzielą swoje życie na dwa okresy – przed i po. To jest też bardzo demokratyczny sport, który nie wyklucza zawodnika po trzydziestce. Znany jest przypadek brytyjskiego mistrza Mike’a Goldinga, który był wcześniej strażakiem. Dopiero w wieku 36 lat pierwszy raz wsiadł na łódkę, a mimo to od 15 lat wygrywa prawie wszystko, co jest do wygrania w żeglarstwie oceanicznym!

Te trudności marketingowe, o których Pan wspominał, w Polsce pewnie w dużym stopniu wynikały też z historycznych, systemowych uwarunkowań. W PRL-u po prostu nie było dobrze widziane posiadanie jachtu. Jednostki należały do państwa albo zakładów pracy – prywatnych właścicieli łodzi praktycznie nie było. Cały sport kontrolowany był centralnie.
Trochę czasu zajęło, żeby odczarować tę rzeczywistość, ale sporo z niej pozostało – chociażby bardzo skomplikowany system patentów żeglarskich, który funkcjonuje do dziś – a kiedyś był narzucony odgórnie. Za komuny przecież w ogóle nie można było pływać po morzu, bo ludzie wsiadali na łódki i uciekali na Zachód. To też zbudowało fenomen żeglarstwa na Mazurach. Bo tam przeniósł się ten sport w całości. Zresztą na Mazurach bardzo dużo pływałem. Mamy mimo to piękną historię żeglarstwa, cieszę się, że mój ojciec również zapisał karty historii, startując w 1973 roku w pierwszych regatach dookoła świata na polskim jachcie – teraz to się nazywa Volvo Ocean Race. Tak więc historia jest, natomiast model finansowania tego sportu po 1989 roku zupełnie się zmienił i trzeba było szukać prywatnych środków, aby realizować taką pasję.

Mam wrażenie, kiedy mówi Pan o walce z mentalnością PRL-u, że podobną drogę przechodziła po 1989 roku firma Apart, która jako prywatny producent luksusowej biżuterii z brylantami oraz dystrybutor i ekspert w dziedzinie ekskluzywnych zegarków, też musiała wykonać pracę u podstaw w mentalności Polaków, którym luksus i jakość długo kojarzyły się z czymś nieosiągalnym czy wręcz niemoralnym. Chyba w dobrym momencie Apart spotyka się z żeglarstwem…
Bezwzględnie. Żeglarstwo, jachting zawsze były platformą dla firm jubilerskich czy produkujących chronografy. Nie tylko ze względu na ten wątek odmierzania czasu do startu, ale też ze względu na wspólne grono ludzi zainteresowanych taką tematyką. Zresztą zegarki były zawsze nieodłączną częścią żeglarstwa – kiedyś, gdy nie było prędkościomierzy, szybkość jachtu mierzyło się patrząc na zegarek, pozycję podobnie: zegarek i gwiazdy. Mamy ten zaszczyt, że od dwóch lat czas do startu regat Sopot Match Race odmierzamy przy pomocy chronografów Albert Riele – luksusowej marki szwajcarskich zegarków. Uczestniczyliśmy w pracach nad stworzeniem wyjątkowego, dedykowanego jachtingowi, pięknego modelu zegarka Albert Riele. Ja sam jestem właścicielem właśnie takiego egzemplarza Albert Riele z limitowanej edycji jedynie dwustu pięćdziesięciu sztuk. To z pewnością jest cenny przedmiot, który zostaje w rodzinie na lata i jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ja zachowam go jako pamiątkę dla mojego syna. Już mocno się nim zainteresował – powiedziałem mu wtedy, że ten zegarek jeszcze musi trochę z tatą pożeglować, ale jeśli będzie robił postępy, to kiedyś go ode mnie dostanie.

Wygląda na to, że żeglarstwo przeżywa w Polsce odrodzenie. Wielu młodych ludzi kończy kursy, chce się uczyć, chce pływać.
To wspaniale, bo żeglarstwo gromadzi wokół siebie bardzo wartościowych ludzi, mówi się, że jest elitarne. Ale nie tylko w znaczeniu elity finansowej, to są ludzie o specyficznych cechach charakteru – ambitni, zdyscyplinowani, odpowiedzialni, otwarci na świat. Żeglarstwo jest dla każdego – a bycie na wodzie daje dystans do życia na lądzie i do siebie – to jest naprawdę duża wartość.

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać