Wywiady

Marta Żmuda Trzebiatowska

Dziś uwielbia castingi, a prawie chciała zrezygnować ze studiów aktorskich. Zdradza jak to wziąć los we własne ręce i pokierować swoją karierą, choć otwarcie podkreśla, jak ważny w naszym życiu jest łut szczęścia… Niezwykle kobieco i z wdziękiem nosi biżuterię Apart, ostatnio w słonecznej Portugalii, gdzie zaprosiliśmy ją na sesję zdjęciową.

Marto, jest niewiele aktorek, którym, tak jak Tobie, udało się osiągnąć ogromny sukces bardzo wcześnie. Byłaś jeszcze studentką Akademii Teatralnej, kiedy dostałaś główną rolę w filmie „Nie kłam, kochanie”, a po nim Twoje nazwisko było na ustach wszystkich.
W sztuce „Seksbomba” w Teatrze Scena Prezentacje gram z młodą aktorką Olą Radwan. Jest tuż po Akademii Teatralnej, wchodzi w zawód. Kilka dni temu zapytała mnie o to, jak udało mi się od razu dostać tak dużą rolę. Myślę, że miałam ogromne szczęście. Z perspektywy czasu wiem, że to jest właśnie ten ważny pierwiastek, o którym mówi się często w naszym zawodzie. Oczywiście trzeba mieć talent, ciężko pracować, ale też konieczne jest, aby los się do ciebie uśmiechnął, aby w odpowiednim momencie trafić na odpowiednich ludzi oraz na scenariusz, który pozwoli nam zaistnieć w zawodzie. Od zawsze wiedziałam, że chcę być aktorką. Jako nastolatka marzyłam o tym, żeby zdawać do szkoły aktorskiej, choć z perspektywy małej miejscowości, w której dorastałam, wydawało się to rzeczą nieosiągalną, wręcz nierealną. Solidnie przygotowywałam się do egzaminów wstępnych i później, w trakcie szkoły, też nie próżnowałam. Na początku było mi trudno, z daleka od rodziny, bez przyjaciół, sama w wielkim mieście, jakim wydawała mi się wtedy Warszawa. Z tych powodów było mi do tego stopnia źle, że po pierwszym roku chciałam zrezygnować. Postanowiłam jednak dać sobie czas i na drugim roku zaczęło się wszystko układać. Trafiłam na wspaniałych profesorów, m.in.: Jerzego Radziwiłłowicza, Beatę Fudalej, Mariusza Benoit, którzy dodali mi skrzydeł. Zaczęłam widzieć, że robię postępy, że się rozwijam, że to ma sens…

…ale wielu jest uzdolnionych aktorów, docenianych w szkole, którzy jednak nie robią tak zawrotnej kariery, jak Ty.
Moja koleżanka, Joanna Moro, z którą mieszkałam na drugim roku studiów, stwierdziła któregoś dnia: „Marta, musimy same zadbać o siebie, zrobić sobie profesjonalną sesję zdjęciową, portfolio i zapisać się do agencji aktorskiej! Nie ma co czekać, aż ktoś nas zauważy, trzeba pomóc losowi i wyjść mu naprzeciw.” Zrobiłyśmy sobie więc tę pierwszą w życiu sesję i pojechałyśmy na Chełmską, gdzie mieści się Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Joaśka miała konkretny plan, była zdeterminowana. Dokładnie wiedziała, do której idziemy agencji, gdzie zostawiamy swoje CV i zdjęcia. Pamiętam, że zapytałyśmy na korytarzu o drogę jedną z przechodzących pań, a ona bez wahania zaprosiła nas do swojej agencji i już po tygodniu wzięłam udział w swoim pierwszym castingu, który wygrałam. To był jeden odcinek „Kryminalnych”, potem zagrałam w jednym z odcinków „Na dobre i na złe”, a miesiąc później przyszła „Magda M.” Nie miałam wtedy nawet pojęcia, że serial cieszy się ogromną popularnością. Na studiach nie miałam telewizora, nie było wtedy jeszcze tych wszystkich portali plotkarskich. Polski show-biznes, jaki dziś znamy, dopiero zaczynał się wtedy rozwijać.

Profesorowie nie mieli nic przeciwko temu, że na drugim roku już pracujesz? Kiedyś w szkole teatralnej za to, że studenci grali w serialach, wyrzucało się ich ze szkoły.
Rzeczywiście, było obostrzenie zakazujące gry na pierwszym roku, a od drugiego tylko za pozwoleniem władz szkoły. Wszystko jednak wydarzyło się na tyle szybko, że o samym zakazie dowiedziałam się chwilę po tym, jak zagrałam w jednym odcinku wspomnianego serialu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Praca na planie jeszcze w czasie szkoły była dla mnie świetną praktyką zawodu, najlepszym chyba uzupełnieniem wiedzy. W szkole uczyliśmy się sceny teatralnej, a tam uczyłam się planu filmowego, pracy przed kamerą.

A jak to się stało, że dostałaś główną rolę w filmie „Nie kłam, kochanie”?
Wzięłam udział w castingu. Na początku do tej roli przesłuchiwano wiele dziewczyn. To był ogromny stres, również dlatego, że w zdjęciach próbnych brał udział Piotr Adamczyk, który miał grać w tym filmie główną rolę. Ale wracając do pytania – po prostu ją wygrałam. Cudownie kiedy rola jest pisana specjalnie dla aktora, to zawsze wymarzona sytuacja i wielkie wyróżnienie.

Ty już jesteś z tego pokolenia, dla którego castingi są zupełnie naturalną sprawą.
To prawda i przyznam, że je lubię! Wiem, że wielu aktorów narzeka na castingi, traktuje je jako zło konieczne. Ja nauczyłam się już tego, że w zdjęciach próbnych nie chodzi o konkurowanie, z nikim się nie ścigam. Staram się nie podchodzić do nich w ten sposób, bo to może generować napięcie, a ono nie jest najlepszym doradcą. Podchodzę do tego jak do spotkania. Przychodzę się przedstawić, pokazać swoją energię, to jakim jestem człowiekiem, jak myślę o postaci, o tym materiale, który mam przedstawić. Uważam, że wybór reżysera czy producenta polega na decyzji, czy pasujesz do tej konkretnej roli. Nawet, gdy zdarza mi się przegrać casting, to nie jest to porażka, to nie znaczy, że jestem złą aktorką, tylko nie jestem tą osobą, którą ktoś sobie wyobraził w danej roli. Z takim podejściem casting nie jest niczym przerażającym, tylko ciekawą przygodą.

Gdy wygrałaś już casting do „Nie kłam, kochanie” – czy zdawałaś sobie sprawę, co się potem wydarzy? Że to będzie tak gigantyczna promocja? Że Twoje nazwisko będzie na wszystkich okładkach, że to będzie ogromny sukces?
Zupełnie nie. Byłam wtedy studentką ostatniego roku warszawskiej Akademii Teatralnej. To była moja pierwsza premiera, nie miałam nawet pojęcia, jak takie premiery wyglądają. Sukienkę kupiłam dzień wcześniej w przypadkowym sklepie – zwyczajną małą czarną, bo uznałam, że tak będzie bezpiecznie. Makijaż i fryzurę zrobiła mi pani charakteryzatorka, bo pojechałam tam prosto z planu serialu „Teraz albo nigdy”(śmiech). Co zabawne, popularność tego filmu odczułam dużo później, grając w serialu „Julia”. Często podróżowałam na plan do Krakowa pociągiem lub samolotem. Ludzie, których spotykałam w podróży, często mówili mi, że pamiętają mnie z tego filmu, że bardzo lubią tę moją rolę. To było bardzo miłe i jestem im za to wdzięczna. W pewien sposób dopiero wtedy doceniłam „Nie kłam, kochanie” i siebie w tym filmie. Dziś, kiedy film pokazywany jest w telewizji, oglądam go z dużym sentymentem. Widzę tę moją buzię pączka małego, tę naiwność młodej dziewczyny, która nie wie, co ją czeka…

…a tymczasem czekało na Ciebie uwielbienie publiczności i nagrody we wszystkich plebiscytach: od Viva! Najpiękniejsi po Telekamerę Tele Tygodnia. W wieku 24 lat stałaś się najbardziej pożądanym nazwiskiem w polskim show-biznesie. I nagle, właściwie z dnia na dzień, zniknęłaś. Wiele osób odebrało to jako Twoją porażkę, tymczasem to była przemyślana decyzja, do której potrzeba naprawdę bardzo wiele odwagi.
Rzeczywiście zdecydowałam wówczas, żeby na moment wycofać się z „bywania” na okładkach kolorowych miesięczników. Nigdy jednak nie zrezygnowałam z aktorstwa, cały czas solidnie pracowałam. Nie miałam obok siebie nikogo, kto by znał ten świat, kto by mi powiedział, jak w nim funkcjonować, jak nie popełnić błędu. Musiałam zdać się na swoją intuicję. A ona podpowiadała mi, że to nie będzie dla mnie dobre, kiedy Żmuda Trzebiatowska będzie „wyskakiwała ludziom z lodówki”. Miałam wrażenie, że jest mnie za dużo. Od uwielbienia do znienawidzenia jest blisko, to bardzo cienka granica. Trzeba bardzo uważać, by jej nie przekroczyć. Zresztą ja kieruję się w życiu zasadą, że jak nie jestem czegoś pewna, to szukam spokoju i zastanawiam się, czego tak naprawdę chcę.

Ale nie każdą tak młodą osobę stać na taką dojrzałość. Zamiast zachłysnąć się sukcesem, Ty na własne życzenie z niego rezygnujesz.
Odbierając te wszystkie wspaniałe wyróżnienia, które są przecież wyrazem ogromnej sympatii publiczności, traktowałam je jako wielki kredyt zaufania od widzów. Uznałam, że to trochę za wcześnie na odcinanie kuponów i spoczęcie na laurach…

A co robiłaś, kiedy zniknęłaś na prawie dwa lata?
Zabrałam się ostro do pracy! Skupiłam się na własnym rozwoju. Podróżowałam, uczyłam się. Marzyłam, żeby móc tak na serio popracować w teatrze. Grałam wcześniej, ale to było zawsze w biegu, z planu serialu lub filmu na scenę. Po spektaklu wybiegałam z garderoby do domu, bo o świcie trzeba było wstać na zdjęcia. A teraz w końcu miałam czas na teatr. Przez dwa lata grałam praktycznie co wieczór spektakl, a czasem nawet dwa, jeśli byliśmy na wyjeździe. To był dla mnie wspaniały trening aktorski. Teatr Kwadrat, którego zespołu jestem częścią, czy teraz Teatr Scena Prezentacje, w którym gościnnie gram w „Seksbombie” – swoją drogą, przez tę scenę przewinęły się największe polskie nazwiska, od Niny Andrycz, Ryszardy Hanin, Ignacego Gogolewskiego, poprzez Krystynę Jandę, Mariusza Benoit, Andrzeja Seweryna. Daje to osadzenie w zawodzie, czego bardzo potrzebowałam.

Twój macierzysty Teatr Kwadrat uchodzi za miejsce, w którym zespół jest niezwykle zżyty. Aktorzy traktują go jak drugą rodzinę.
To prawda. Dla mnie takie poczucie przynależności jest ważne. Bycie w zespole teatralnym daje bezpieczeństwo. Cudownie jest mieć oparcie w tych ludziach, mieć takie swoje miejsce, coś stałego w życiu.

Ty w teatrze też znalazłaś kogoś na stałe. Bo przecież to tu poznałaś swojego męża.
No i sama widzisz, życie pokazało, że decyzja o zrobieniu sobie przerwy miała sens. (śmiech) A tak serio, wtedy, gdy spadł na mnie deszcz nagród, byłam dziewczyną, która dopiero startowała w zawodzie, a zawsze, kiedy myślałam o swojej drodze zawodowej, skrycie marzyłam, żeby to nie było 5 minut, tylko 50 lat, więc uznałam, że trzeba właściwie rozłożyć siły. Są dwie drogi. Można wykorzystać swoje 5 minut i wycisnąć przysłowiową cytrynę do granic możliwości, albo powiedzieć sobie: „chwileczkę, wszystko powolutku, na szczyt warto wdrapywać się ostrożnie, krok po kroku”. I ja wybrałam tę drugą opcję. Zrobiłam to z pełną świadomością, że być może to nie jest właściwy wariant, ale z drugiej strony – cóż za wyzwanie! Czuję, że jeżeli chcę, by nie było to chwilowe, muszę mieć większy wpływ na to, co robię, muszę być świadoma każdego kroku, nawet tego w niewłaściwym kierunku. 😉 Ale jest to mój wybór!

A dziś w jakim jesteś momencie swojego życia?
Mam bardzo duże oparcie w mojej rodzinie – tej, którą mam i nowej, która się w moim życiu ostatnio pojawiła. To daje ogromną siłę i dodaje mi skrzydeł. Rodzina jest dla mnie najwyższą wartością i zawsze będzie dla mnie na pierwszym miejscu, przed pracą. Jednocześnie, dzięki temu, że mam takie oparcie w najbliższych, rozpiera mnie energia zawodowa, którą – mam nadzieję – uda mi się wykorzystać we właściwy sposób. Mam też coraz większy apetyt na to, żeby robić ciekawe projekty, podejmować wyzwania wykraczające poza moją strefę komfortu.

Rzeczywiście, Twoje dwa ostatnie głośne projekty są zupełnie inne niż te, z których najlepiej Cię znamy. Spektakl „Seksbomba” w którym grasz zmęczoną życiem żonę i matkę trójki dzieci, czy film „Gejsza”, w którym dostałaś rolę tancerki w nocnym klubie, nie mają nic wspólnego z komediami romantycznymi, z którymi widzowie Cię kojarzą.
Cieszę się z tych projektów, bo aktorstwo jest takim zawodem, w którym trzeba ryzykować. Z drugiej strony, dojrzałam już do komedii romantycznych: fajnych, mądrych, takich w stylu „Notting Hill”, „Holiday” czy naszych „Listów do M.”. Gdy byłam młodsza, chciałam grać tylko w ciężkich dramatach, bo takie myślenie wynosi się ze szkoły teatralnej – że to, co się robi powinno mieć wagę i ciężar. Teraz bardzo chętnie zagrałabym w dobrej komedii romantycznej. Uwielbiam się śmiać, jestem fanką Julii Roberts, lubię dobre kino i cieszę się, że w Polsce coraz więcej takich właśnie filmów powstaje.

Jedną z takich komedii jest „Och, Karol 2”, w której zagrałaś kilka lat temu. Pojawiła się w niej biżuteria Apart, z którym dziś współpracujesz.
Rzeczywiście nasze drogi często się krzyżowały. Jak wiadomo, Apart jest przyjacielem wielu polskich filmów, seriali, no i oczywiście „Tańca z Gwiazdami”. Ja pamiętam też dobrze moją historię związaną z Apart w „Teraz albo nigdy!”. W garderobie, w szufladzie z biżuterią przygotowaną dla Bartka Kasprzykowskiego, mojego serialowego męża, zobaczyłam przepiękny, duży zegarek Edox. Ogromnie mi się spodobał, poza tym od razu poczułam, ze będzie idealny dla mojej postaci, więc zapytałam kostiumografów, czy to ja nie mogłabym go nosić i… nosiłam go przez cztery sezony serialu. Potem Michał Stawecki z Apartu powiedział mi, że kobiety podchwyciły trend i kupowały sobie właśnie takie duże zegarki, jakie nosiła Marta Orkisz z serialu „Teraz albo nigdy!”.

Dziś występujesz w kampanii Apart jako jego ambasadorka. Przepiękne zdjęcia powstały w Portugalii.
Od dawna planowaliśmy zrobić coś razem. Piękna Portugalia okazała się bardzo kusząca.

A czy dla Ciebie biżuteria ma wartość sentymentalną?
Ta od najbliższych ma dla mnie największą wartość. Na co dzień noszę niewiele: zawsze zegarek, a od niedawna również obrączkę i pierścionek zaręczynowy. Chociaż, ze względu na wykonywany zawód, często w pracy muszę je zdejmować. Mam jeszcze jeden pierścionek, szczególnie mi bliski, który dostałam od mojej mamy na 30. urodziny – starodawny, złoty, z zielono-szarym „oczkiem”, wiele dla mnie znaczy. Mama dostała go od swojej babci, całe życie go nosiła. Ponieważ była nauczycielką i uczyła mnie geografii, zapamiętałam jej piękną dłoń z czerwonymi paznokciami i z tym pierścionkiem, jak pisze kredą na tablicy. Zawsze mi się podobał i kiedyś rzuciłam, że jak jej się już znudzi, chętnie bym go od niej przejęła. Zrobiła mi piękną niespodziankę dając mi go w prezencie.

A z najnowszej kolekcji Apart coś już Cię zachwyciło?
Oczywiście! Przyznam, że już od dawna Apart towarzyszy mi na wielkich wyjściach i jestem mu wierna. Najczęściej wybieram wtedy efektowne kolczyki lub bransoletki. Kilka modeli niezwykle mi się podoba. Bardzo lubię też tę kolekcję ze skrzydłami i fantazyjnymi nausznicami [Indali – przyp. red.]. Z jednej strony są klasyczne, eleganckie, ale z drugiej mają rockowy, zadziorny sznyt, są młodzieńcze i nowoczesne. Bardzo się cieszę, bo dużo tej biżuterii zostało wykorzystanej w naszej sesji w Portugalii. Spodobała mi się również jej koncepcja. Jestem na tych zdjęciach bardzo naturalna, właściwie nie mam tam makijażu, nawet podkładu, widać moje naturalne piegi. Myślę, że ten styl doskonale pasuje do biżuterii – bardzo delikatnej. Jej dyskrecja uwodzi. Biżuteria nie przytłacza, ale staje się pięknym dodatkiem podkreślającym kobiecość.

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska
fotograf – Manuel Gomes da Costa
stylizacja – Agnieszka Ścibior
make up – Sarah Mierau / D’VISION Art
włosy – Kacper Rączkowski / D’VISION Art
produkcja – Lucyna Szymańska -D’VISION / www.messageinabottle.pt
szczególne podziękowania dla Pine Cliffs Resort w Algarve www.pinecliffs.com

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać