Wywiady

Marta Żmuda Trzebiatowska – marzenia są po to, by się spełniały

Telekamera dla najlepszej aktorki, tytuł VIVA! Najpiękniejsi, Róża Gali w kategorii Piękne Debiuty, Elle Style Award… To tylko niektóre nagrody, jakie w ostatnim czasie przyznali jej widzowie.  Marta Żmuda Trzebiatowska to bez wątpienia jedna z najbardziej znanych i lubianych aktorek młodego pokolenia. Nam opowiada o swojej słabości do męskich zegarków, o tym ile w niej testosteronu i dlaczego po pierwszym roku prawie rzuciła studia aktorskie.
Największą popularność przyniosły Pani role w „Nie kłam kochanie” i  „Teraz albo nigdy”. Grała tam Pani miłe, sympatyczne, trochę naiwne dziewczyny. Pani często podkreśla, że nie jest do nich podobna.

Marta Żmuda Trzebiatowska: A mimo to wiele osób wyrabia sobie na ich podstawie opinię o mnie. Ciekawe, że takim stereotypom ulegają nawet ludzie z branży, którzy z zasady powinni zdawać sobie sprawę, że film czy serial to przecież wymyślona rzeczywistość. Trochę się we mnie krew gotuje, kiedy słyszę, że Żmuda Trzebiatowska to słodka, landrynkowa osoba bez własnego zdania. Niedawno od jednego z reżyserów, naprawdę wspaniałego człowieka i artysty,  usłyszałam, że mam duszę, że jestem inteligentną, pozytywną osobą, a właśnie w środowisku mówi się coś zupełnie innego. I wtedy przeszło mi przez myśl, że to może dlatego, że jestem zbyt mocno identyfikowana z postaciami, które grałam. Wierzę jednak, że swoją pracą mogę odczarować te stereotypy. Teraz czekam z niecierpliwością na premierę „Ślubów panieńskich”, ponieważ moja Klara nie ma w sobie nic ze słodkiej naiwnej panienki. Jest temperamentną, zdecydowaną, świadomą swojej wartości i walorów dziewczyną, taką zdrową, lekko feminizującą dziewuchą, która jeździ konno.

Gdzieś przeczytałam, że jest w Pani dość dużo testosteronu jak na taką kobiecą kobietę. Co to znaczy?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Jestem mocno stąpającą po ziemi, bardzo konkretną osobą. Na pewno częściej chodzę w spodniach niż w sukience, lubię duże stare amerykańskie samochody, wolę whisky od wina…

…i podobno męską biżuterię…

Marta Żmuda Trzebiatowska: Rzeczywiście, na co dzień noszę głównie duże męskie zegarki. Lubię zwłaszcza markę Edox. Grałam już z zegarkiem Edox w serialu „Twarzą w twarz”. To był ogromny, masywny zegarek, byłam w nim zakochana. A potem podczas pracy nad „Teraz albo nigdy” zdarzyła mi się zabawna historia. Apart, który jest przedstawicielem marki Edox w Polsce, był jednym ze sponsorów naszego serialu, w związku z tym wypożyczono nam sporo zegarków. Zawsze na początku pracy, kiedy buduje się postać, główna kostiumolożka ustala co kto powinien nosić, jak wyglądać. Każdy z bohaterów ma w garderobie wieszaki z ubraniami i swoją szufladę z dodatkami. Któregoś dnia otworzyłam szufladę z nazwiskiem Bartek Kasprzykowski, który grał w serialu mojego męża, i zobaczyłam zegarek Edox jako propozycję do jego roli. Strasznie mi się spodobał, więc pomyślałam, że fajnie byłoby, gdyby moja bohaterka mogła go nosić. Udało się przekonać do tego dziewczyny z kostiumów i tak przemyciłam do roli moją słabość do tych zegarków, coś z mojego własnego charakteru.

A damska biżuteria? Wcale Pani jej nie nosi?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Noszę, ale niewiele. Nie lubię obwieszać się świecidełkami. Biżuterię zakładam na wielkie wyjścia, ale to też muszą być rzeczy z klasą, delikatne, dyskretne. Nie hołubię ekstrawagancji, wszystko musi być wyważone. Tak samo jest zresztą z ubraniami.

Przywiązuje Pani wagę do metek?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Niespecjalnie. Dla mnie liczy się przede wszystkim jakość. Zwracam uwagę na materiał, od razu wiem, czy będę się w nim dobrze czuła, czy moja skóra będzie w tym oddychać. Ważny jest też dla mnie krój, wykończenie, zawsze się temu dokładnie przyglądam. Na co dzień wybieram zazwyczaj T-shirty, dżinsy i marynarki, ale mam też sporą kolekcję szpilek i naprawdę dużą okularów przeciwsłonecznych. Do nich mam największą słabość.

My znamy Pani kreacje głównie z wielkich wyjść. Pamiętam zwłaszcza Pani suknię, w której odbierała Pani Telekamerę, zebrała dużo zachwytów.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Z tą sukienką wiąże się niesamowita historia. Telekamery były dla mnie bardzo ważne. Po raz pierwszy byłam nominowana, więc z szacunku do widzów, którzy przyznają tę nagrodę, serio podeszłam do wyboru stroju. Chciałam, żeby suknia była długa, czerwona, w specyficznym, malinowym odcieniu. Dokładnie taką znalazłam w kolekcji Valentino. Postanowiłam sprowadzić ją do Polski. Pamiętam, że obdzwoniliśmy wtedy cały świat i w końcu w Hongkongu znaleźliśmy salon, który zgodził się nam ją przysłać. Niestety, najbliższy możliwy termin mieli za trzy miesiące, a Telekamery odbywały się za miesiąc. Nie pozostało mi nic innego, jak uszyć sobie podobną. Tego dnia, kiedy jechałam odebrać gotową już kreację, zadzwonił telefon z propozycją obejrzenia projektów nowej marki Portofino. Podeszłam do tego sceptycznie, bo wcześniej miałam złe doświadczenia z młodymi projektantami. Nie czułam się dobrze w ich rzeczach, miałam wrażenie, że narzucają mi swój styl, że bardziej próbują mnie przebrać niż ubrać. Ale wtedy pomyślałam: pójdę, zobaczę. Jakby co, sukienkę już mam, najwyżej stracę trochę czasu. Jestem już w showroomie i czekam na spóźnioną projektantkę.  W końcu wbiega dziewczyna, która przez ramię ma przewieszoną piękną malinową tkaninę. Dokładnie taką, jaką sobie wymarzyłam, a do tego, jeszcze zdyszana mówi: „Wiesz, strasznie mi się podobała ostatnia kolekcja Valentino, pomyślałam sobie, że dla ciebie powinnam uszyć coś podobnego”. Po prostu nie mogłam uwierzyć, że ktoś mógł pomyśleć dokładnie tak jak ja. Od tamtej pory się przyjaźnimy. Mamy podobny gust i podobne figury, więc kiedy nie mam czasu przyjechać na przymiarkę, Magda mierzy ubrania na sobie.

Pani uroda pomaga w zawodzie?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie przypominam sobie, żeby mi jakoś ewidentnie pomogła, ale też nie było sytuacji, żeby mi przeszkodziła. Staram się myśleć, że to jest mój atut. Jako młoda dziewczyna miałam sporo kompleksów, ale bardzo szybko uświadomiłam sobie, że wygląd zewnętrzny nie jest najważniejszy, liczy się to, co masz do powiedzenia, jakim jesteś człowiekiem. Zresztą wierzę, że jeśli kobieta jest szczęśliwa, świadoma swojej wartości, spełniona, to jest piękna. Poza tym u aktorki dużo bardziej niż uroda liczy się warsztat, charyzma, osobowość.

Pochodzi Pani z niewielkiej miejscowości. Miała Pani kiedyś kompleks prowincji?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Wręcz przeciwnie! Myślę, że to jest właśnie mój atut, że jestem, skąd jestem. Dziękuję losowi za to, że mogłam się wychować w Przechlewie. Chociaż nie było łatwo. Nie miałam dostępu do kina, do teatru, do innych rozrywek, jakie mają dzieci w dużym mieście. Każda pasja, każde hobby wymagało zaangażowania – jeśli ktoś chciał się uczyć gry na pianinie czy gitarze, trzeba było dojeżdżać 40 kilometrów do większej miejscowości. Nie było zabawek, więc wymyślało się je z patyków, od babci wynosiło się jakieś rzeczy z szafy, budowało domek na drzewie, tworzyło taki własny fajny, magiczny świat. Ja to dzieciństwo wspominam cudownie i cieszę się, że rzeczy materialne mi go nie przesłoniły. Dzięki temu niesamowicie rozwinęła się moja wyobraźnia. Może to właśnie dlatego postanowiłam zostać aktorką i zdawać do szkoły teatralnej.

Mówi się, że szkoły aktorskie nie przygotowują do zawodu. Że hoduje się was pod kloszem i przez to po studiach nie potraficie sobie radzić w świecie konkurencji.

Marta Żmuda Trzebiatowska: W dużym stopniu tak jest, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi, którzy są w szkołach faworyzowani przez wykładowców. Stwarza im się super bezpieczne warunki, więc nie mają potrzeby sprawdzać się poza szkołą. Po co? Skoro tam są chwaleni i głaskani, mają same piątki w indeksie. Są pewni, że z takim świetnym dyplomem na pewno znajdą pracę. Nie oszukujmy się, tak nie jest. Szkoły aktorskie co roku wypuszczają setkę absolwentów.

Ale Pani się udało.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Bo ja bardzo wcześnie próbowałam znaleźć sobie swoje miejsce poza szkołą. W szkole aktorskiej człowiek na każdym kroku, nie tylko na lekcjach, jest obserwowany i oceniany. Za wszystko. Za to jak wygląda, jak mówi, jak się uśmiecha, jak chodzi. A ja nie byłam ulubienicą profesorów. Było mi trudno, bo w średniej szkole przyzwyczaiłam się do tego, że jestem najlepsza w klasie. Nauka przychodziła mi łatwo. Proste. A w Akademii nie było to już takie oczywiste. Tam najważniejsze są przedmioty praktyczne. Tyle że ich ocena nigdy nie jest obiektywna. No bo jak zmierzyć czy ktoś zagrał lepiej od innych? Głośniej mówił? Ładniej stanął na scenie? Jeżeli ma się wsparcie profesorów, którzy wierzą w ciebie i dają ci poczuć, że to, co robisz jest fajne, wartościowe, to możesz się rozwijać. Jak tego nie ma, łatwo się załamać, zblokować.

A jak Pani udało się nie załamać tą krytyką?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie udało. Po pierwszym roku straciłam wiarę w to, że chcę być aktorką. Pamiętam, jak byłam zrezygnowana i przekonana, że powinnam poszukać dla siebie innej drogi. Szkoła nie spełniła moich oczekiwań. Dziś wiem, że za bardzo ją sobie wyidealizowałam. Myślałam, że spotkam tam ludzi, którzy myślą tak jak ja, że będziemy taką wyjątkową wspólnotą artystyczną. Zamkniemy się w jakimś zakurzonym, zadymionym miejscu i będziemy razem coś ważnego tworzyć. A okazało się, że tam, tak jak wszędzie, jest wyścig szczurów i walka o przetrwanie. Może to wszystko wynikało z tego, że pierwszy rok w szkole aktorskiej jest rokiem selekcyjnym, po nim zawsze kilka osób się wyrzuca, więc każdy bał się o swoją przyszłość.

Pani nie wyrzucili.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nasz rok był specyficzny, bo nie wyrzucili nikogo. I wtedy nagle ludzie przestali się ścigać, pokazali swoje prawdziwe twarze. Okazało się, że jest kilka świetnych osób. Ja też wyluzowałam. W mojej szkole ciągle słyszałam, że teatr to takie szczególne, magiczne, święte miejsce. I że prawdziwy aktor to aktor teatralny. Ja oczywiście bardzo to szanuję, ale szybko poczułam, że chyba nie chcę być aktorką tylko teatralną. Że dużo bardziej pociąga mnie film, kamera. Jednak ze względu na panujący w szkole snobizm teatralny, głupio mi było się do tego przyznać nawet przed samą sobą. Na drugim roku wreszcie to zrobiłam, wreszcie przestałam się napinać, że muszę być tą Ofelią i koniecznie zaraz po dyplomie zdobyć etat w teatrze. Zamiast tego postanowiłam maksymalnie wykorzystać ten czas i jak najwięcej grać poza szkołą. Nie czekać aż sami mnie znajdą i zaproponują główną rolę, tylko chodzić na castingi i przyjmować wszystkie propozycje. Bez pre­tensji, że epizod czy drobna rola w serialu to coś poniżej mojej godności. Poza tym, jako studentka Akademii Teatralnej nie miałam w szkole zajęć filmowych, więc każdy plan zdjęciowy był dla mnie szansą pracy z kamerą. Dziś wiem, że wybrałam dobrą strategię. Moi koledzy ze studiów, którzy gardzili telewizją, dzisiaj mają ciężko. Albo musieli zmienić zawód, albo tułają się po teatrach rozgoryczeni, że trudno się z tego utrzymać. Ostatnio zauważyłam też, że ci, którzy tak ostro kiedyś deklarowali, że nigdy nie wystąpią w serialu, dzisiaj nieśmiało zaczynają tam stawiać pierwsze kroki.

A Pani stawiając pierwsze kroki, czuła, że to będzie ważna rola? Na przykład kiedy grała Pani Jagodę w „Magdzie M.”?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie miałam pojęcia, że to będzie miało jakiś wpływ na moją karierę.  Odwrotnie, myślałam, że to jest straszna porażka, okropnie się wstydziłam tego jak zagrałam. Uważałam, że przeszarżowałam, że za bardzo przerysowałam tę postać.

A tymczasem to właśnie w tej roli zauważyli Panią producenci filmów „Nie kłam kochanie” czy „Teraz albo nigdy”, dzięki którym zdobyła Pani gigantyczną popularność. Czy dziś z Pani pozycją, może już sobie Pani pozwolić na odrzucanie propozycji?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Od niedawna rzeczywiście mam szansę wybierania projektów, które mnie interesują. Wywróciłam moje życie zawodowe do góry nogami i postanowiłam na razie spasować i dać widzom od siebie odpocząć. W najbliższym czasie chcę skupić się tylko na filmie i teatrze.

Nie boi się Pani?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Że wypadnę z obiegu? Pomyślałam o tym przez moment. Doszłam jednak do wniosku, że ważniejsze jest, aby żyć w zgodzie ze sobą. A ja potrzebowałam skupić się na swoim rozwoju. Kiedy pracuje się w serialu, o takich rzeczach można tylko pomarzyć. Przy „Teraz albo nigdy” mieliśmy cztery serie, każda to cztery miesiące pracy non stop, 12 godzin dziennie, czasem wolna niedziela. I tak w sumie przez dwa lata z miesięcznymi przerwami.

Wtedy zdecydowała się Pani też wystąpić w „Tańcu z Gwiazdami”.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Zastanawiam się dzisiaj, jak mi się udało znaleźć na to czas. To było karkołomne wyzwanie.

Po co Pani był ten taniec?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Chyba chciałam się sprawdzić. Podczas trwania tego programu szybko jednak  zdałam sobie sprawę, że to nie moja bajka. Zupełnie nie potrafiłam się w tym odnaleźć.

To nie była przecież pierwsza edycja, wiedziała Pani, czego można się spodziewać po udziale w takim show. Że paparazzi nie będą dawać Pani spokoju, że kolorowe gazety i portale będą o Pani pisać.

Marta Żmuda Trzebiatowska: No właśnie okazało się, że ja tej świadomości nie miałam. Pamiętam, jak nagrywaliśmy pierwszy filmik do „Tańca z Gwiazdami”. Reżyser miał doświadczenie, bo pracował już w poprzednich edycjach i zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Powiedziałam, że wiem. Paparazzi, brukowce? Naiwnie twierdziłam, że to wszystko jest do upilnowania, że przecież można to kontrolować i że to tylko ode mnie zależy, na ile im pozwolę. Niestety szybko się zorientowałam, że nic ode mnie nie zależy. Mimo, że w czasie trwania „Tańca z Gwiazdami” nie udzieliłam ani jednego wywiadu, co tydzień ukazywało się kilka kolorowych tytułów ze mną na okładce, z moimi rzekomymi wypowiedziami. Ja sama czułam przesyt, a co dopiero mieli powiedzieć widzowie?

Jak Pani radziła sobie z ciągłym zainteresowaniem, z paparazzimi siedzącymi na drzewach wokół Pani mieszkania?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Żyjąc w swoim małym Przechlewie, jako córka nauczycieli, od dziecka byłam na cenzurowanym. Ale nauczyłam się z tym żyć i w pewnym momencie przestałam zwracać na to uwagę. Pamiętam, jak Janek Wieczorkowski dziwił się, że lubię jeździć metrem.  Pytał, czy nie przeszkadza mi to, że ludzie się na mnie patrzą. A ja wcześniej po prostu tego nie zauważyłam. Po tej rozmowie zauważyłam i dopiero wtedy zaczęło mi to przeszkadzać! No a po „Tańcu z Gwiazdami” wszystko zaczęło dziać się na taką skalę, że nie dało się już tego ignorować. Starałam się żyć normalnie, być sobą, choć nie jest to przyjemne, jak ktoś chodzi za tobą krok w krok, w sklepie zagląda do koszyka albo grzebie w śmieciach. Na szczęście z czasem to szaleństwo osłabło, kiedy okazało się, że nie daję tabloidom pożywki. Nawet paparazzi, których spotykałam przed moim domem narzekali, czemu ja ciągle siedzę w domu,
nigdzie nie wychodzę.

Rzeczywiście, Pani bardzo mało bywa. Nie lubi Pani?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie widzę sensu w bywaniu, chociaż te przyjęcia dla kogoś, kto zna je tylko z gazet i telewizji, mogą się wydawać czymś wyjątkowym. Kiedyś przyjechała do mnie kuzynka i, widząc plik zaproszeń u mnie na półce, podekscytowana mówi: „Ale ty masz fajnie! Idziemy?” A mnie to jakoś nigdy nie kręciło. Szkoda mi na to czasu.

„Taniec z Gwiazdami” ma ogromną siłę, jeśli chodzi o promowanie uczestników. Wiele gwiazd właśnie po to idzie do programu. Mam wrażenie, że Pani w ogóle nie wykorzystała tego potencjału. Odpuściła Pani moment, kiedy mogła coś dla siebie wygrać.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Zrobiłam to świadomie. Mogłam poprowadzić program, zagrać w reklamie, wystąpić w kolejnym show. Tylko po co?  Nie chciałam na siłę wyciskać tych pięciu minut. Jak już mówiłam, bardzo szybko zobaczyłam, że to nie jest mój świat. Musiałabym to robić wbrew sobie.

I nie kusiło Pani, żeby zarobić szybkie pieniądze? Zagrać w dwóch serialach, wziąć trzy reklamy, jakiś show, zabezpieczyć się finansowo na kilka lat, a dopiero potem zastanawiać się, czy to jest Pani bajka?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie. Pieniądze nigdy nie były dla mnie kryterium w podejmowaniu zawodowych decyzji. Wiem, że to mało komercyjne podejście, ale wolę żyć trochę biedniej, ale za to w zgodzie ze sobą. Poza tym chciałam wreszcie mieć czas na rozwój. Na to, żeby więcej podróżować, zacząć uczyć się nowych języków: rosyjskiego i hiszpańskiego albo żeby móc zagrać w teatrze. Bardzo się cieszę, że to się udało. Mam za sobą premierę sztuki „Motyle są wolne” w Teatrze Kamienica, a teraz przygotowuję się do następnej „Kiedy Harry poznał Sally” z Pawłem Małaszyńskim w Teatrze Kwadrat.

Ciekawe, bo jak sama Pani przyznaje, w szkole uciekała Pani przecież od teatru.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Chyba musiałam do tego dojrzeć. Wcześniej nie byłam gotowa na teatr. Zresztą z perspektywy czasu wydaje mi się, że szkoła aktorska zaraz po maturze, to chyba za wcześnie. W wieku 19 lat grać w Czechowie, to trochę mija się z sensem. Za mało się wie, za mało się ma doświadczenia życiowego, żeby to dobrze zrobić. Podziwiam moich kolegów, którzy skończyli wcześniej jakieś inne studia, są bardziej dojrzali, świadomi tego co mówią, czego chcą. Sama z wielką chęcią poszłabym jeszcze na jakieś studia humanistyczne, kursy literatury rosyjskiej albo angielskiej. Na razie nie mam na to czasu ze względu na zobowiązania zawodowe.

Pani zawodowe marzenia się spełniają jedno po drugim. Marzyła Pani, aby zaraz po dyplomie zagrać w filmie fabularnym – i udało się: była główna rola w wielkim hicie „Nie kłam kochanie”. Potem czytałam w jednym z wywiadów, że marzy Pani o roli w filmie kostiumowym i znowu się udało – właśnie zagrała Pani Klarę w „Ślubach panieńskich”.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Ja mam chyba patent na spełnianie marzeń. Po prostu wypowiadam je na głos i one się spełniają.

Nie boi się Pani zapeszyć?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie. Ale boję się czegoś innego. Kiedy tyle dobrych rzeczy spada na człowieka i faktycznie wszystko się spełnia tak, jak sobie wymyślę, pojawia się pytanie, co trzeba będzie oddać w zamian? I tego się właśnie boję, że za to szczęście trzeba będzie kiedyś zapłacić.

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać