Wielki mistrz fotokompozycji otwarcie mówi o tym, jak ważna w życiu jest pasja, opowiada o swoim podejściu do fotografii, jej tajnikach i fascynacji ptakami…
Pamięta Pan swoje pierwsze zdjęcie?
Ryszard Horowitz: Bardzo dokładnie. Zrobiłem je przedwojenną Leicą, którą dostałem od taty. To było zdjęcie maszkary podtrzymującej sklepienie w naszej krakowskiej piwnicy. Dramatyzmu dodaje mu jednostronne, kontrastowe światło padające z żarówki wiszącej u sufitu. Oczywiście dobór oświetlenia był zupełnie przypadkowy, chociaż dobry (śmiech). Mam to zdjęcie do dziś.
Dziś motywy najczęściej powtarzające się w Pana pracach to ptaki. Jest jakiś konkretny powód tej fascynacji?
Ryszard Horowitz: Szajna mówił o mnie „ptak wolności” (śmiech). Może coś w tym jest… A ptaki lubię fotografować, bo mnie w fotografii fascynuje to, co normalnie jest niewidoczne dla oka. Co innego obiektyw aparatu i odpowiednie oświetlenie, które rejestruje o wiele więcej, potrafi uchwycić to, co nieuchwytne. Mnie nie interesuje rejestrowanie rzeczywistości, raczej rejestracja uczuć, emocji. Wychodzą wtedy naprawdę piękne kadry. Niedawno znów robiłem zdjęcia gołębiom. Na pewno je do czegoś wykorzystam. Połączę z banalnymi przedmiotami, żeby stworzyć coś niebanalnego.
Czy to prawda, że każdy Pana projekt najpierw jest precyzyjnie zaplanowany, rozrysowany, a dopiero potem w grę wchodzi fotografia i komputer?
Ryszard Horowitz: Zazwyczaj tak. Jeśli tylko czas mi na to pozwala, to są dość szczegółowe plany. I w większości przypadków ten efekt końcowy jest zgodny ze szkicem. Czasem rysuję ręcznie, chociaż ostatnio coraz częściej te rysunki powstają od razu w komputerze.
Nie ma Pan pokusy, żeby pójść na żywioł – zrobić zdjęcie, wrzucić do komputera i zobaczyć co z tego wyjdzie?
Ryszard Horowitz: To bzdura. Nie można liczyć na to, że w ten sposób powstanie coś dobrego. A co z pojęciem kompozycji, koloru? Dla mnie fotografia to coś więcej niż pstryknięcie migawki. Ważny jest cały proces, który prowadzi do powstania zdjęcia: koncept, anegdota, kompozycja, przetworzenie tego wszystkiego tak, aby oddawało moje własne doświadczenie. Dobry warsztat to podstawa. Ja cały czas go tworzę, udoskonalam. Jakiś czas temu byłem na genialnej wystawie wiążącej malarstwo Picassa i Matisse’a. Zrobiłem sobie notatki z charakterystycznych dla nich połączeń barw, jakie kolory z jakimi u nich idą, a potem starałem się w swoich pracach kierować tymi pomysłami. Dla mnie to wspaniała inspiracja.
To dość szokujące, że Pan, właściwie prekursor nowoczesnego nurtu sztuki modyfikowanej komputerowo, tak bardzo ceni klasykę.
Ryszard Horowitz: Nie ma najmniejszego sensu uciekać od klasyki! Ja wciąż czerpię inspirację i ciągle uczę się wielkiego malarstwa. Nie znam żadnego wybitnego fotografa, który nie miałby porządnego wykształcenia plastycznego. Trzeba wiedzieć co było, jaką mamy za sobą historię, kulturę, sztukę, żeby zdać sobie sprawę, że nie tworzymy nic nowego, to co powstaje to właściwie tylko przeróbki. Bez tej świadomości nie można się rozwijać, iść do przodu.
Mimo studiów na wydziale malarstwa na krakowskiej ASP, a potem grafiki w Nowym Jorku, zajął się Pan jednak fotografią.
Ryszard Horowitz: Fotografią zafascynowałem się, gdy byłem jeszcze małym chłopcem. Miałem może z 10 lat, kiedy z moim przyjacielem Romkiem Polańskim przerobiliśmy łazienkę w naszym domu na ciemnię i zaczęliśmy bawić się w wywoływanie zdjęć. Od tamtej pory fotografia towarzyszyła mi już ciągle. Fotografowałem przyjaciół, dziewczyny, pejzaże, przedmioty, potem koncerty jazzowe i muzyków. Więc kiedy przyjechałem do Stanów miałem już dość spore dossier. Trafiłem tam na ludzi, którym spodobały się moje zdjęcia, zachęcali mnie, abym poszedł w tym kierunku. Zmieniłem więc wydział z malarstwa na grafikę. Po studiach szybko dostałem pracę w agencji reklamowej. Do realizacji kampanii zatrudniałem wtedy różnych fotografów, ale strasznie mnie denerwowało tłumaczenie im, o co mi chodzi, jak ma wyglądać zdjęcie, więc w końcu postanowiłem sam zacząć je robić. Tak fotografia stała się nie tylko moją pasją, ale i zawodem.
Jak pogodzić dwie sprzeczności – zajmować się fotografią reklamową, komercyjną, a jednocześnie być uznawanym za artystę? Trudno było, kiedy Pan zaczynał swoją karierę?
Ryszard Horowitz: Trudno. I to niekoniecznie jest zwiaząne z moją przeszłością. To dzieje się nadal. Ludzie wciąż bardzo stereotypowo klasyfikują fotografię. Artystyczna, to sztuka, komercyjna jest niedowartościowana. Tylko co to znaczy fotografia artystyczna? Jestem wierny swoim zasadom, nawet kiedy robię coś na zamówienie, bo tak naprawdę wszystkie te rzeczy robię rownież dla siebie. Gdybym miał wątpliwości co do ich wartości artystycznej, nigdy nie wypuściłbym ich poza studio. Ale sprawa jest właściwie przegrana, bo według wielu krytyków jeśli robi się coś na zamówienie, albo dostaje pieniądze za projekt, to nie jest się już artystą. A przecież właściwie całe klasyczne malarstwo tak powstawało, na zamówienie bogatych mecenasów, których jeszcze często autor miał obowiązek uwieczniać na swoich obrazach. Upraszczając: artysta musi być biedny i obciąć sobie ucho, żeby tworzyć sztukę. Wciąż zadziwia mnie, że takie poglądy nadal pokutują wśród kustoszy wielu muzeów. Nie potrafią zaszufladkować mojej fotografii, więc łatwiej im powiedzieć, że to komercja.
Pan się przemuje taką krytyką?
Ryszard Horowitz: Ktoś, kto ma pojęcie o historii sztuki wie, że to nie ma sensu. Przecież malarze, którzy odważyli się w swoich czasach malować inaczej, jak choćby Picasso, też byli odsądzani od czci i wiary. No a sama fotografia bardzo długo była przecież uważana za coś gorszego od malarstwa. Pamiętam dużą wystawę fotograficzną w nowojorskim Metropolitan Museum w latach 60-tych – trafiły na nią tylko specyficzne zdjęcia: rozmazana ostrość, przenikające się mocne kolory, przypominały obrazy impresjonistów. Kurator uznał je za godne pokazania, bo po prostu potrafił to zrozumieć, miał z czym porównać. Takie rzeczy jest bezpiecznie pokazywać. Tego, co ja robię, jest tam stosunkowo niewiele. Nie wiedzą jak to zakwalifikować, gdzie ustawić. Wydaje się, że nie czują wartości fotografii różniących ją od sztuk plastycznych.
A może po prostu trudno im zaakceptować fakt, że Pan przy tworzeniu swoich prac wykorzystuje komputery?
Ryszard Horowitz: To kolejny problem. Wielu tak zwanych krytyków i artystów ma z założenia bardzo negatywny stosunek do komputera. Ci, którzy nigdy nie spróbowali, boją się nowych technologii, więc łatwiej im twierdzić, że coś co nie jest zrobione pędzlem czy ołówkiem nie ma wartości. Dla mnie w sztuce liczy się efekt końcowy – nieważne jakimi środkami został osiągnięty. Moje prace powstają z potrzeby ekspresji stanu umysłu, kogo to obchodzi, czy robię to przy pomocy powiększalnika, spray’u, nożyczek czy komputera?
Co ciekawe, wiele Pana głośnych prac z lat 70-tych wygląda tak, jakby były zrobione wczoraj, przy pomocy komputera i Photoshopa, które wtedy przecież jeszcze nie istniały…
Ryszard Horowitz: Nigdy nie ukrywałem, że interesują mnie nowe technologie, ale fotografią wieloelementową, która stała się moim znakiem rozpoznawczym zainteresowałem się wiele lat temu. Już w Polsce robiłem takie zdjęcia, tyle, że wtedy nie było komputerów, więc musiał mi wystarczyć powiększalnik. Teraz mam komputer – wspaniałe narzędzie i im bardziej się w nie zagłębiam, tym bardziej wydaje mi się fascynujące. Ale dziś jedyna różnica w mojej pracy polega na tym, że to co kiedyś robiłem w ciemni, jestem w stanie rozwijać przy pomocy urządzeń cyfrowych. To, co się nie zmieniło, to warsztat – on zawsze będzie podstawą, opanowanie go jest absolutnie niezbędne. Przecież każdą fotografię muszę najpierw sam zrobić. Każdą rzecz trzeba odpowiednio oświetlić, a do tego potrzebne jest pojęcie i o malarstwie, i optyce, perspektywie i fotografii. Zrobiłem tysiące zdjęć, metodą prób i błędów uczyłem się, jak oświetlać przedmioty odbijające, przepuszczające, pochłaniające, czy załamujące światło.
Jako artysta wyprzedził Pan swój czas. Czy tworząc swoje prace miał Pan tego świadomość, że to coś pionierskiego, ponadczasowego?
Ryszard Horowitz: Nie. Jest mi bardzo przyjemnie, jak ludzie tak mówią, ale to nie było zaplanowane. Wręcz przeciwnie, nigdy nie należałem do żadnego nurtu, nie podążałem ślepo za trendami. I może dlatego przetrwałem tyle lat. O moich kolegach, którzy kiedyś byli modni, dziś nikt nie pamięta. Na początku, kiedy założyłem własne studio, musiałem wręcz walczyć, aby utrzymać się z tego co robię, w co wierzę, bo nie wszystkim się to podobało. W magazynach, dla których pracowałem też patrzyli na mnie podejrzliwie, nie potrafili stwierdzić, czy to co im przynoszę, jest dobre. Niedawno spotkałem się z kobietą, która była dyrektor artystyczną Harper’s Bazaar w latach 70-tych. Pamiętam, że wtedy strasznie narzekała, kiedy miała opublikować moje zdjęcia. A teraz powiedziała mi: „Wiesz, to wcale nie było takie złe” (śmiech). Dziś często słyszę, że moje fotografie są ponadczasowe. Ale skłamałbym mówiąc, że robiłem to z premedytacją. Chociaż jednej rzeczy pilnowałem robiąc zdjęcia dla siebie, żeby fotografowane przez mnie modelki miały delikatny makijaż i włosy zaczesane do tyłu, niekoniecznie zgodnie z lansowaną modą, bo to zdradzałoby czas, w którym robione było zdjęcie.
Podobno Pana pierwszym zawodowym zleceniem w Nowym Jorku były zdjęcia biżuterii?
Ryszard Horowitz: Tak, mam do nich sentyment, bo właśnie dzięki fotografiom biżuterii dostałem moje pierwsze duże zamówienie na reklamę samochodów. Szef agencji reklamowej stwierdził, że skoro potrafię dobrze oświetlić kamień i złoto czy srebro, to poradzę sobie i z autem. Biżuteria zawsze mnie fascynowała jako obiekt do fotografowania. Może dlatego te zdjęcia tak dobrze mi wychodziły? Przez lata pracowałem dla największych firm jubilerskich na świecie. Fotografowanie najpiękniejszych brylantów najwyższej jakości, w wielkich zbliżeniach, to naprawdę fantastyczne doświadczenie.
I tak po prostu dawali Panu do fotografowania prawdziwe brylanty? Przecież one są warte miliony!
Ryszard Horowitz: No nie tak po prostu. Przyjeżdżały do pracowni razem ze strażnikami, którzy ich cały czas pilnowali. Czasem zostawali na noc, kiedy musieliśmy czekać aż filmy wrócą z laboratorium. Przez długi czas miałem nawet w pracowni ogromny sejf na te wszystkie drogie kamienie. Chociaż zdarzało mi się przez nie przeżywać nie tylko zachwyt, ale i chwile grozy. Kiedyś, w Paryżu, robiłem dla Cartiera zdjęcie ogromnego szmaragdu. Aby wygladał jeszcze piękniej przepuściłem przez niego bardzo mocne światło. I kiedy dostałem film z laboratorium dostrzegłem, że w środku kamienia jest pęknięcie. Jak ja się wtedy potwornie zdenerwowałem! Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem mój asystent go nie upuścił, czy to nie moja wina, bo jeśli tak to przecież nie wypłacę się do końca życia! Co robić? Przyznałem się klientowi, ale wtedy, ku mojej uldze, usłyszałem, że to naturalna skaza, o której nie uważał za stosowne mnie poinformować.
Ten ogromny sentyment do biżuterii widać nawet na Pana stronie internetowej, którą otwiera właśnie fotografia biżuterii.
Ryszard Horowitz: To zdjęcie było przełomowym momentem w mojej karierze. Zrobiłem je w 1973 roku na zamówienie De Beers, słynnej firmy handlującej brylantami. Ogłosili międzynarodowy konkurs na projekt biżuterii i zwrócili się do mnie, żebym sfotografował finałowe prace. Postanowiłem zrobić to w technice, którą się wtedy interesowałem, polegającej na zabawie perspektywą i światłem. Przedmioty ustawia się w jednym planie, ale w różnej odległości od obiektywu. Tak powstało czarno-białe zdjęcie – na pierwszym planie dłoń z pierścieniem, z której wydaje się wyrastać głowa kobiety znajdująca się na dalszym planie. To zdjęcie dostało złoty medal Związku Dyrektorów Artystycznych Agencji Reklamowych. Ta nagroda to w tej branży coś jak Oscar dla filmowca. Pomogła mi zaistnieć, po niej zacząłem dostawać poważne zlecenia.
Skoro wspomniał Pan o środowisku reklamowym…
W Nowym Jorku był Pan dyrektorem artystycznym jednej z największych agencji na świecie, Grey. Świetnie Pan zarabiał, w branży Pana cenili, a Pan? Z dnia na dzień rzucił intratną pracę, żeby założyć własne studio. Co Panu strzeliło do głowy?
Ryszard Horowitz: Byłem głupi! (śmiech). A tak serio, to był po prostu impuls, jakiś drive, który kazał mi robić to, co uważałem za istotne. Wiem, że może to wyglądać na zupełną arogancję, ale ta decyzja była dla mnie absolutnie naturalna. W Stanach znalazłem fantastyczne warunki, żeby iść swoją drogą. Miałem na koncie świetną edukację wywiezioną z Polski, nie miałem kompleksów. Nie zależało mi na pieniądzach. Byle starczyło na utrzymanie, resztę rekompensowała mi świadomość, że mogę robić to, co czuję.
Warto było być wiernym swojej intuicji. Dziś Pana nazwisko jest znane na całym świecie. Ostatnio zasiadał Pan jako przewodniczący jury w konkursie dla młodych fotografów organizowanym przez dwutygodnik VIVA! Wypatrzył Pan coś ciekawego?
Ryszard Horowitz: Tak. Byłem zaskoczony bardzo wysokim poziomem tego konkursu. Wśród kilku tysięcy zdjęć udało się znaleźć kilka naprawdę świetnych. To naprawdę dobry wynik. Tym bardziej, że w czasach, kiedy właściwie każdy ma dostęp do fantastycznego, profesjonalnego sprzętu, znikają bariery techniczne i finansowe. Wszyscy mają równe szanse, więc zwycięża talent. I tak powinno być.
A Pan jakie swoje zdjęcie uważa za najlepsze, które jest ulubione?
Ryszard Horowitz: Zdjęcie mojej żony w ciąży.
To, którego pomysł ukradła potem Panu Annie Leibovitz fotografując Demi Moore na okładkę Vanity Fair?
Ryszard Horowitz: Właśnie! Tak wszyscy twierdzą (śmiech). A tak szczerze, to naprawdę trudno mi powiedzieć. Często wydaje mi się, że najważniejsze jest właśnie to, nad którym akurat pracuję. Ale potem mi się to zmienia. Dlatego moja strona internetowa ciągle jest inna, bo wciąż wymieniam zdjęcia, które tam umieściłem.
Tyle jest w Panu optymizmu i pozytywnych emocji. Aż trudno uwierzyć w Pana biografię, w której zawsze podkreślany jest wątek obozu w Auschwitz i to, że jest Pan najmłodszym z ocalałych.
Ryszard Horowitz: Powiem pani szczerze, że im jestem starszy, tym bardziej całe to zdarzenie wydaje mi się abstrakcją. Pewnie gdzieś tam głęboko to doświadczenie we mnie siedzi, a mimo to nie chcę wierzyć, że przez to przeszedłem. Moje rzeczy, to co tworzę, jest optymistyczne i pozytywne. Nie interesuje mnie to, co na co dzień widzę w prasie – fotografowanie jednego trupa po drugim, uwiecznianie tragedii, śmierci, wojny. Życie jest zbyt ciężkie i wystarczająco smutne, żebym nie musiał tego oglądać w sztuce. Chociaż mam przyjaciół, którzy się tym zajmują i naprawdę pięknie im to wychodzi. Ale żeby się tym z własnej woli zajmować? To trzeba być trzepniętym!
Właśnie po raz pierwszy podczas całej naszej rozmowy wyszedł z Pana Krakus! Powiedział Pan „trzepnięty” z charakterystycznym dla Krakusów „cz” na początku.
Ryszard Horowitz: Tak?! (śmiech). Niedawno rozmawiałem z polskim konsulem, tu w Nowym Jorku i on też zauważył we mnie Krakusa, bo sam nim jest.
Jak to możliwe, że kiedy mówi Pan po polsku, nie słychać cienia amerykańskiego akcentu. Przecież mieszka Pan w Ameryce od 50 lat?
Ryszard Horowitz: Niektórzy zapominają język, intonację, inni nie. Jako 12-latek byłem na koncercie Rubinsteina, i do dziś pamiętam jak on genialnie mówił, szlachetną, elegancką polszczyzną, mimo, że żył na obczyźnie. A są przecież ludzie, którzy po dwóch latach zapominają język. Ja też po tych 50 latach powinieniem mieć chyba ten akcent trochę zepsuty. Nie wiem, czemu nie mam (śmiech). Ale wielu moich przyjaciół Polaków, też od wielu lat mieszkających za granicą, do dziś mówi pięknie po polsku. Na przykład Romek Polański. Widzieliśmy się niedawno w Chinach. Z nim mówimy do siebie per „stary”, jak za dawnych lat i przy nim nie czuję upływu czasu. Niektórzy ludzie się po prostu nie zmieniają, nie ramoleją.
Na pewno nie Pan, mimo, że kilka dni temu obchodził Pan 70-tkę! To ważna rocznica?
Ryszard Horowitz: W ogóle o tym nie myślę. Z wiekiem czas się potwornie spłaszcza, kurczy. Oczywiście odczuwam, że lata mijają, ale wszystko nabiera innej perspektywy. Niektóre momenty z dalekiej przeszłości wydają mi się tak wyraźne, jakby to było wczoraj… Ale generalnie ten mój wiek mnie nie nurtuje. Od czasu do czasu jak mnie coś szczypnie, zatrzeszczy w organizmie, to się irytuję i tyle. Zresztą wciąż jestem młody duchem, intelektualnie czuję się świeżo. Tak długo, jak będę utrzymywał się na dwóch nogach, mam zamiar pracować. Nie jestem facetem z banku, który na emeryturze już tylko siedzi w ogródku i zupełnie traci kontakt z rzeczywistością. To akurat mnie nie dotyczy.
Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska
Ryszard Horowitz
Wybitny polski fotokompozytor, od 1952 roku tworzy w Stanach Zjednoczonych, absolwent słynnego nowojorskiego Pratt Institute, laureat licznych nagród. Pracował jako dyrektor artystyczny agencji Grey Advertising, a w 1967 r. otworzył własne studio fotograficzne. Jego prace są publikowane i wystawiane na całym świecie. Uważany jest za prekursora fotografii efektów specjalnych i pioniera współczesnej fotografii komputerowej.