Wywiady

Elegancja każdej chwili – Beata Tyszkiewicz

Ikona kina. Ikona elegancji. Ikona stylu. Gwiazda, arystokratka, dama. Sto procent klasy i ogromny dystans do siebie. Często powtarza, że w życiu o nic nie zabiegała, nie marzyła ani o wielkich rolach, ani o karierze. Po prostu miała w życiu dużo szczęścia. Nam Beata Tyszkiewicz powiedziała, dlaczego nigdy nie chciała być gwiazdą, co myśli o polskim showbiznesie i co by dziś robiła, gdyby nie została aktorką.

Czy długo trzeba było Panią namawiać do zostania jurorką w „Tańcu z Gwiazdami”?

Beata Tyszkiewicz: Mnie w ogóle nie trzeba namawiać, bo jestem osobą do wynajęcia. Oczywiście, są rzeczy, które się kłócą z moim image’em, poczuciem estetyki. Kiedy rozmawialiśmy o programie, od razu uczciwie powiedziałam, że ja się na tańcu nie znam. Chociaż tańce uwielbiam.

Ale po 12 edycjach już się Pani trochę zna, czy nadal nie?

Beata Tyszkiewicz: Nie do końca się znam, ale na szczęście są tam tacy, którzy się znają. Moja rola polega na tym, żeby zażartować, powiedzieć coś miłego, postawić wyższą ocenę, żeby zrównoważyć niską ocenę Iwonki Pavlović.

Czerpie Pani satysfakcję z tego, że w „Tańcu z Gwiazdami” kreujecie nowe gwiazdy?

Beata Tyszkiewicz: Nie, ja się zupełnie nie czuję matką ich sukcesu. To jest wyłącznie ich praca. Patrzę za to z sentymentem, jak Dorota Stalińska pilotuje swojego syna, którego znam od małego. Albo jak tańczyła Weronika Rosati, którą bardzo lubię. Agata Kulesza tak zatańczyła tango, że nigdy tego nie zapomnę.

Czy dla kogoś, kto jest gwiazdą kina, takie show telewizyjne to jest ciekawe doświadczenie?

Beata Tyszkiewicz: Niezwykle. To już siódmy rok. Nikt się chyba nie spodziewał, że to będzie tak długo trwało. A Apart jest z nami od samego początku. W każdej edycji jest średnio 13 niedziel – to niesamowicie skraca rok. Wypadają najlepsze miesiące: marzec, kwiecień, maj, wrzesień, październik, listopad. Mój tydzień stał się tygodniem pięciodniowym. Bo ja jestem osobą starej daty, więc muszę być w Warszawie w piątek, żeby mieć pewność, że będę mogła pojawić się w studio w niedzielę. Nie mogę odkładać na przykład powrotu samolotem na sobotę, bo bym się za bardzo denerwowała, że coś się przesunie, będzie opóźnienie i nie zdążę na program. W związku z tym, od pięciu lat nie byłam w Paryżu, bo latem jest tam za gorąco, zimą za zimno.

A Pani co dał ten program?

Beata Tyszkiewicz: Przyniósł mi popularność wśród ludzi, którzy wcześniej w ogóle mnie nie znali. Na przykład dzieci w wieku od 5 do 18 lat. Teraz mnie rozpoznają, przychodzą po autograf, chcą się sfotografować. Czasem może nawet nie wiedzą, jak się nazywam, ale kojarzą, że to jest ta pani, co daje dobre stopnie. Ale nie można tego lekceważyć. To jest ważne.

Jest Pani bezsprzecznie narodową ikoną kina, klasy, elegancji. Czy to jest absorbujące?

Beata Tyszkiewicz: Z tą ikoną to jest nieprawda. Tak się po prostu złożyło, że przez wiele lat grałam damy. A jak w węgierskim filmie, dobrym zresztą, zagrałam sklepową, to nikt tego filmu do Polski nie sprowadził, bo kto chciałby Tyszkiewicz oglądać za kasą?

Będę się upierać, że jest Pani prawdziwą gwiazdą. O niewielu aktorkach można to powiedzieć. W Pani przypadku nie ma dyskusji, to oczywistość.

Beata Tyszkiewicz: Nie jestem gwiazdą. Gwiazda musi zarabiać tyle, żeby utrzymać 50 osób, ma cały sztab ludzi, ochroniarzy, robi się wokół niej wielkie halo. A ja piorę w pralce bieliznę pościelową, potem ją składam, wiozę do magla, potem ją z magla odbieram. Kupuję wodę w sklepie, zgrzewki noszę. Jadę na targ po pomidory, macam, czy dobre, bo nie jest mi wszystko jedno. Żyję normalnie. Nie chciałabym być gwiazdą nawet w wymiarze europejskim, już nie mówiąc o hollywoodzkim. Odpowiada mi to, że mogę czuć się szalenie swobodnie. Swoją normalnością nie wywołuję sensacji. Mogę przejść sobie zwyczajnie przez łańcuch, żeby skrócić drogę na parking i nikt tego nie skomentuje. No, chyba że „Fakt”.

A może właśnie dlatego nie skomentuje, bo Pani nic nie musi i Pani wszystko wypada?

Beata Tyszkiewicz: Zawsze taka byłam. Poszłam niedawno na otwarcie butiku Caroliny Herrery. Organizowała to Bogna Sworowska, poprosiła żebym przyszła, a ja ją lubię, więc przyszłam. Sfotografowałam się, po czym wyszłam na zewnątrz zapalić papierosa. Usiadłam sobie na takiej małej drabince jednego z fotografów, wzięłam szklaneczkę whisky… Widzę, że idzie kelner z zakąskami, więc wzięłam tacę dla tych fotografów, którzy tłoczyli się przed wejściem. Przecież oni to utrwalą, a im się nie proponuje? Mnie to naprawdę zajmuje, żeby oni zjedli. Bo przecież nie chodzi o to, że chcę się sfotografować z kanapkami.

Taka ikona kina…

Beata Tyszkiewicz: … A pani ciągle z tą ikoną…

… ale Matkę Boską Pani grała…

Beata Tyszkiewicz: … w internacie! Za to podciągali mi stopień ze sprawowania, bo nie wypadało, żeby w szkole prowadzonej przez zakonnice Matka Boska miała nieodpowiedni na świadectwie.

To zapytam inaczej. Często Pani powtarza, że nigdy niczego nie chciała…

Beata Tyszkiewicz: Bo ja wszystkiego miałam za dużo. Los mi dał świetny zawód, mogłam dzielić swój czas między dom i pracę. Przeżyłam cudowne romanse w najpiękniejszych miastach świata, z Balzakiem, z Napoleonem i jeszcze mi za to płacili. Wie Pani, mieć romanse w Paryżu, za które jeszcze ktoś mi płaci, to jest bardzo przyjemne. A do tego, nie ma co oszukiwać, to nie była ciężka praca. Chodziłam po pałacach z wachlarzem. Od kanapy do kanapy. Od kanapy do kominka, od kominka do kanapy…

Znamy Panią jako gwiazdę, która zawsze była na szczycie. Czy miała Pani takie momenty, kiedy zawodowo coś się nie udawało?

Beata Tyszkiewicz: Nie. Ale to dlatego, że ja nigdy na nic wielkiego nie liczyłam. Gdybym marzyła o roli Marii Antoniny, to bym zorganizowała produkcję i nakręciła film. Nie czekałabym, że komuś to przyjdzie do głowy i mi zaproponuje. Nie spotykały mnie więc rozczarowania.

Czy podoba się Pani dzisiejszy showbiznes?

Beata Tyszkiewicz: Myślę, że jest w jakimś sensie brawurowy, nie wiem, czy jest konsekwentny, a konsekwencja w showbiznesie jest sprawą zasadniczą. Mam swoich faworytów i śledzę ich kariery, nawet jak coś im się nie uda, to ja mam bardzo dużo wyrozumiałości, bo wiem, jak trudno jest spełniać oczekiwania, szczególnie, jak się ma na początku wielki sukces. Tak jak Christopher Walken, który na początku za „Łowcę Jeleni” dostał Oscara, więc ludzie żądają, żeby za następny film też dostał Oscara… Ale uważam, że za mało jestem w tym  showbiznesie, żeby go oceniać.

Czy można mieć na to wpływ? Można wybrać?

Beata Tyszkiewicz: Zawsze jest wybór. To jest kwestia interpretacji. Ja nie mówię, że jako wielka gwiazda zostałam zaproszona na przyjęcie Caroliny Herrery. Mówię: poszłam na otwarcie butiku, bo mnie Bogna poprosiła.

To stąd się bierze ten szacunek do Pani?

Beata Tyszkiewicz: Nie wiem. Wiem za to, że mnie szalenie interesują lu­­-dzie. Co w nich siedzi? I co z tego wynika? Ja nie pozostawiam nikogo bez mojej prawdziwej uwagi. Gdybym nie była aktorką, pewnie zostałabym psychologiem. Bo mnie interesuje chociażby to: dlaczego ktoś, kto przyjechał autobusem, mówi, że przyjechał taksówką i na odwrót. Jaki jest powód? Czy jemu się wydaje, że tak jest bardziej oryginalny, elegancki, ma większą klasę?

A co jest dzisiaj wyznacznikiem klasy?

Beata Tyszkiewicz: Z pewnością nie pieniądze. Znam osoby bardzo skromnie żyjące, które mają wielką klasę i dystans do siebie i świata. Pani, która pomagała mi w domu przez długie lata, pochodziła ze wsi, a miała tak nieprawdopodobną dystynkcję… Górale czasem mają w sobie coś takiego.

A tego nie da się kupić…

Beata Tyszkiewicz: Kupić trudno, ale wszystkiego można się nauczyć. To jest praca. Ja się nie lenię w swoich intencjach i w swoich staraniach na rzecz ułatwiania ludziom życia. I to do mnie wraca. Na przykład, kiedy grałam w „Teraz albo nigdy”, zauważyłam, że cała ekipa pije kawę z papierowych kubków, a mi przynosili w porcelanowej filiżance. Kierowcy, którzy po mnie przyjeżdżali, żeby zawieźć na plan, jak byli przed czasem, to stawali za rogiem ulicy, żebym ich nie widziała, bo wiedzieli, że od razu bym zbiegła, żeby nie musieli czekać. To było zabawne: za dziesięć ósma schodziłam na dół i dokładnie wtedy podjeżdżał samochód. Mówię: ale pan jest punktualny, a on mi na to: ja tu od 20 minut stoję za rogiem, ale nie chciałem pani stresować. Ludzie są niezwykle wrażliwi i jeśli okażemy im uwagę, to na nią odpowiadają. Rezonują, jak klawisze fortepianu.

Ale nie rezonują tak w stosunku do każdego. Jak osiągnąć ten efekt?

Beata Tyszkiewicz: Stała temperatura uczuć, stałość intencji i zainteresowania. To jest klucz do wszystkiego. Mnie się to w życiu sprawdza. Jak wchodzę do sklepu i widzę smutną, naburmuszoną panią, nie mówię: taka pani nieuprzejma. Nie wyjdę z tego sklepu, dopóki jej nie rozchmurzę. Jak się nie udaje, to pójdę do cukierni, kupię ciastko i jej zaniosę, żeby jej było lżej, bo mi z tym niewygodnie.

Czy nie czuje się Pani przytłoczona tą wewnętrzną koniecznością troszczenia się o ludzi, poświęcania im uwagi?

Beata Tyszkiewicz: Nie, zupełnie nie. Ja tylko muszę mieć swój wolny czas dla siebie, żeby odtajać. Swoją prywatność, kiedy mogę chodzić w T-shircie i skarpetkach. Chociaż listonoszowi też tak otworzę drzwi. Ale jestem na swoim terytorium.

Tę empatię ma Pani wrodzoną? Nieczęsto spotyka się ludzi, którzy tak się przejmują innymi.

Beata Tyszkiewicz: Miałam brata młodszego o cztery lata, może chciałam jemu dać jakiś przykład?

A Pani mama też taka była?

Beata Tyszkiewicz: Zawsze. Tylko mama była mądrzejsza.

Mówi Pani o swoich córkach: moja największa miłość.

Beata Tyszkiewicz: Jak się ma dzieci, to trzeba je kochać. Ale miłość rodzicielska jest bardzo trudna, bo kłócą się tu dwie rzeczy – chęć rozpuszczania i chęć wychowania. To dwie sprzeczne historie. Na szczęście, mi się udało wychować dzieci spojrzeniem. Wystarczy, że na nie spojrzę, one od razu wiedzą, co myślę. Więc potem już wyłącznie je rozpieszczałam. Bo dzieci są najważniejsze. Mam spisane wszystkie sms-y od córek. Przepisuję je na kartki. Uzbierał się już tego bardzo gruby plik. To jest dziennik naszego życia. Nieustanny, codzienny kontakt. Na tym między innymi polega to podtrzymywanie tej stałej temperatury uczuć.

Córki nie miały Pani za złe, kiedy wyjeżdżała Pani kręcić filmy?

Beata Tyszkiewicz: Czasami zabierałam je na plan, nawet grywały w moich filmach. Uważałam, że będzie dla nich dobrze, jeśli zobaczą na czym polega praca. Bo to jest nie do przekazania. Chciałam, żeby wiedziały, że ten wynik ostateczny nie zawsze przychodzi tak łatwo. Że to jest chociażby noc zarwana. Spały w jakichś krzesełkach na planie, była noc, było chłodno i głodno. One wtedy więcej rozumiały, niż bym im to tłumaczyła siedząc w domu na fotelu.

Podobno opowiadała Pani córkom własne bajki, wymyślane specjalnie dla nich?

Beata Tyszkiewicz: Do małych dzieci bardzo trudno jest pisać listy. Więc kiedy wyjeżdżałam na plan, przysyłałam im bajki zamiast listów. W mojej książce „Nie wszystko na sprzedaż” jest przytoczona taka bajka o biedronkach, ale były i o jelonkach, i o wilku, przeróżne.

A nauczyła Pani córki jak to się robi, żeby wyglądać tak pięknie jak Pani? Czy to po prostu geny?

Beata Tyszkiewicz: Ja się naprawdę swoją urodą nie zajmuję. Jedyne, co mi jest potrzebne do funkcjonowania, to sen. Mogę nie jeść, nie pić, ale wyspać się muszę. I koniecznie w chłodzie. Zawsze z otwartym oknem, choćby na zewnątrz było 30 stopni mrozu. To jest mi niezbędne. Wiktoria jak przychodzi mi mówić dobranoc, to wchodzi do sypialni w czapce i szaliku.

Co matka powinna dać córkom, żeby ze spokojnym sumieniem wypuścić je w świat?

Beata Tyszkiewicz: Najistotniejszą rzeczą w wychowywaniu dzieci jest ta stała temperatura uczuć, o której tyle mówię. Dom ma być absolutnym azylem. W domu wszystko jest dozwolone, o wszystkim można porozmawiać, ze wszystkim można przyjść. Moja starsza córka Karolina, która jest już zupełnie dorosłą osobą, kiedy wpada do mnie spotkać się z młodszą Wiktorią, zawsze najpierw pyta: jest mama? Mimo że ten czas spędza potem z siostrą, ja mam być w domu, mam siedzieć na kanapie, albo coś tam w kuchni pitrasić, albo coś czytać. Ale mam być.

A jak wyglądają u Was Święta Bożego Narodzenia?

Beata Tyszkiewicz: Nasza rodzina to długo były tylko trzy osoby – moje córki i ja. Teraz jest pięć, bo Wiktoria wyszła za mąż i ma synka. I teraz Święta przede wszystkim robi się dla mojego wnuka. Zawsze jest ogromna żywa choinka, która zresztą stoi do końca marca. Sama przyrządzam potrawy. Zawsze. Karolina robi wspaniałe uszka do barszczu. Jest spokojnie i wesoło. Ja się nie spieszę, nie wpadam w popłoch przed Świętami. Wszystko mam wcześniej zaplanowane i przygotowane.

To się da zrobić?

Beata Tyszkiewicz: Tak, tylko trzeba rano połknąć dwie pigułki: egoizm i egocentryzm. To jest bardzo ważne, żeby pomyśleć o sobie. Polskie domy opierają się na kobietach. Więc trzeba je oszczędzać. Bo najpiękniejsze Święta stracą swoją wyjątkowość, kiedy spędzimy je w kuchni, a nie przy stole z rodziną. I pod żadnym pozorem nie należy chodzić na te wszystkie firmowe wigilie i śledziki, które się odbywają już od 1 grudnia. Ja w ogóle nie chodzę, bo wtedy zupełnie traci się apetyt na te wszystkie specjalne smaki i zapachy zarezerwowane na święta.

A prezenty pod choinkę też Pani tak dokładnie planuje?

Beata Tyszkiewicz: Ja prezenty kupuję przez cały rok. W ogóle wolę dawać niż dostawać. Więc wsłuchuję się w to, co ludzie mówią i zapamiętuję. Ktoś w rozmowie mi powie, że uwielbia czytać dzienniki, albo że od dawna szuka zielonej lampki, albo nigdzie nie może znaleźć ulubionych czekoladek, ja to wszystko sobie koduję i realizuję. Jak uda mi się coś znaleźć, a jest jeszcze dużo czasu do Świąt, to nalepiam piękną gwiazdkę, wręczam prezent i mówię, że to na Święta.

Czy biżuteria to dobry pomysł na obdarowanie kogoś?

Beata Tyszkiewicz: Biżuteria to jest bardzo intymny prezent. Trzeba dobrze trafić w gust. Ja często dostaję biżuterię od moich córek. I sama daję im biżuterię. Wiktorii ofiarowałam zjawiskową, bardzo delikatną kolię z brylancikami z Apartu, którą miała na swoim ślubie. Wyglądała ślicznie. Wszyscy goście pytali, skąd jest ta piękna biżuteria.

A jaki jest Pani ulubiony element biżuteri?

Beata Tyszkiewicz: Moja kolia, którą sama zaprojektowałam. Jest duża, efektowna. Ja bardzo lubię połączenie złota z lapis lazuli. Często ją noszę. Ona daje mi znać, kiedy jestem zmęczona, bo wtedy staje się za ciężka. Karolinie zrobiłam kopię tego naszyjnika w zielonej wersji, z malachitem. Lubię rzeczy, które mają taką indywidualną pieczątkę. Tego szukam w biżuterii i dlatego sama wymyśliłam dla siebie i moich córek kilka rzeczy. Ale bardzo podobają mi się też projekty Apartu. Wielokrotnie zdarzało mi się wejść do Apartu i kupić rzeczy, które są takie pewne, nazywam je „na bal i na ślizgawkę”, można je nosić od rana do wieczora. Mam też ulubionego jubilera w Paryżu, przy Avenue George V. Nazywa się Robert Goossens. To jest bardzo już starszy pan, który obecnie współpracuje z Chanel. Tę biżuterię zalicza się do sztucznych, bo to jest metal złocony, kryształy górskie, kamienie półszlachetne. Szalenie to jest  barokowe, ale bardzo smaczne. Klipsy kosztują tam 400 euro, czasem sobie pozwalam na taki luksus. Ale niedawno w Paryżu była aukcja, gdzie jego pierwsze projekty osiągały zawrotne ceny.

Jak powinno się dziś nosić biżuterię?

Beata Tyszkiewicz: Kiedyś było tak, że perły tylko po południu. Dziś już te zasady nie obowiązują. Kobiety teraz nie dzielą dnia na przedpołudnie i popołudnie, żyją inaczej, pracują, wracają późno do domu. Muszą mieć coś takiego, co pasuje przez cały dzień. A pasuje wszystko, co jest w dobrym guście. Teoretycznie moja kolia jest wieczorowo-balowa. No i co? Ja baluję z nią od rana.

Ale biżuteria może też pomóc najbardziej potrzebującym…

Beata Tyszkiewicz: Tak, wraz z firmą Apart przekazałam piękną kolię z pereł na cel charytatywny. To była inicjatywa Apartu, do której z wielką ochotą się przyłączyłam. Działam w fundacji „Zdążyć z pomocą”, która zbiera pieniądze dla dzieci z porażeniem mózgowym. Mamy pod swoją opieką 9 tysięcy pacjentów. To potężna fundacja. Ona się nigdzie nie reklamuje, nie pokazuje w prasie, a działa doskonale na zasadzie szeptu towarzyskiego. Stanisław Kowalski, który jest jej założycielem, fantastycznie to prowadzi. Otworzyli niedawno przy placu Waszyngtona cudowny ośrodek Amicus, gdzie są najnowocześ­niejsze metody rehabilitacji. Do tego wydają bajki. Ja też nagrałam taką bajkę, co jest oczywiste, bo działam w tej fundacji, ale zrobili to jeszcze: Irena Kwiatkowska, Małgosia Kożuchowska, Piotr Adamczyk.

Pani Beato, skąd Pani czerpie energię na to, żeby robić tyle różnych rzeczy?

Beata Tyszkiewicz: Ja to robię, kiedy leniuchuję. Bo wtedy robię tylko to, co lubię. Piszę, projektuję biżuterię. Kiedyś zrobiłam kolekcję dla dzieci: sweterków, sukienek i płaszczyków. Oczywiście rozdałam to wszystko. Lubię robić na drutach. Smażę konfitury, chociaż tak naprawdę konfitury robią się same, trzeba ich tylko pilnować. Właśnie kończę książkę kucharską, która ma być wygodna dla kobiet. Luksusowe dania w 20 minut za 20 złotych. To sztuka zrobić coś, co  nie wymaga dużych pieniędzy, ale wygląda jak z wykwintnej restauracji. Bo luksus wcale nie musi być drogi. A wszyscy czasem tej odrobiny luksusu potrzebujemy.

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać