Wywiady

Tomasz Ossoliński – wywiad

W jego smokingach i garniturach chodzą Bogusław Linda, Paweł Małaszyński, Andrzej Chyra czy Olivier Janiak, a nawet… Grażyna Szapołowska. Jeden z najlepszych polskich projektantów i bezsprzecznie najlepszy kreator męskiej mody w Polsce właśnie obchodził 15-lecie pracy zawodowej. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że Tomasz Ossoliński ma zaledwie 32 lata. Jego motto – Nie ma mężczyzny, który źle wyglada w marynarce – są tylko źle uszyte marynarki.

Zdarza Ci się jeszcze coś uszyć samemu, od początku do końca?

Tomasz Ossoliński: Jasne! Wczoraj szyłem sukienkę dla lalki Barbie z okazji jej 50. urodzin, na mojej maszynie którą mam od zawsze – najlepszy na świecie, zwykły, walizkowy Łucznik. Zdarza mi się też uszyć  garnitur od początku do końca. Suknie które pokazuję w moich kolekcjach też zazwyczaj szyję sam. A dwie z ostatniego pokazu Zeke w całości uszyłem ręcznie. Nie widziały żelazka ani maszyny do szycia. Tylko nożyce, igła i nici.

Dziś jesteś uznanym projektantem, który kreuje własną markę. Tak wyobrażałeś sobie swoją karierę jako młody chłopak?

Tomasz Ossoliński: To zabrzmi trochę jak czarnoksięstwo, ale miałem bardzo precyzyjną wizję jak chciałbym żeby ta moja kariera wyglądała w ciągu najbliższych dziesięciu lat. I wszystko potoczyło się tak jak chciałem, i dzieje się dalej po mojej myśli. Kilka dni temu podpisałem akt notarialny, kupiłem piękną starą willę z 1927 roku na Ochocie. Tam będzie moja nowa pracownia.

Bardzo niewielu ludzi tak wcześnie jak Ty wie co chce robić w życiu. Masz to szczęście, że już jako 16 latek zacząłeś realizować swój plan.

Tomasz Ossoliński: Odkąd moja ukochana babcia, krawcowa samouk pokazała mi jak obsługiwać maszynę do szycia, wiedziałem czego chcę. Zajmować się modą. Świadomie wybrałem technikum odzieżowe w Katowicach i po prostu w wieku 16 lat zaprojektowałem i pokazałem swoją pierwszą kolekcję.

15 lat temu w Polsce może i było sporo krawców, ale zawód projektanta mody w takiej formie jak teraz praktycznie nie istniał…

Tomasz Ossoliński: Faktycznie w 1993 roku moda w Polsce ograniczała się do miesięcznika Burda, Targów w Poznaniu i wielkich zakładów przemysłowych, takich jak Telimena, Moda Polska i Hoffland. Ale było też kilka dużych nazwisk, które ubierały całą Polskę: Barbara Hoff, Grażyna Hasse i Jerzy Antkowiak – wtedy absolutny król projektantów. I ja się dowiedziałem, że ten król przyjeżdża do mojej szkoły jako juror w konkursie organizowanym przez Burdę. Postanowiłem, że to dobra okazja aby wreszcie zacząć realizować mój plan na życie i zrobić pierwszy pokaz mojej kolekcji. Zresztą byłem zapatrzony w słynnych projektantów z Paryża, Mediolanu, chłonąłem informacje na ich temat, no i gdzieś tam z tyłu głowy miałem, że Yves Saint Laurent też zaczynał w wieku 16 lat. Jako zwyczajny uczeń nie miałem pieniędzy na materiały, więc wymyśliłem, że pokażę gorsety, bo nie wymagają kilometrów tkaniny. Do dziś pamiętam datę tego pokazu, to był 25 maja. Udało się. Tę kolekcję zobaczyła też znana projektantka Kalina Paroll, która kilka dni później przysłała do mnie list, w którym zaofiarowała mi swoją pomoc.

Tak zupełnie bezinteresownie?

Tomasz Ossoliński: Tak! Zaprotegowała mnie w hurtowni tkanin w Warszawie, która zresztą istnieje do dziś. Właściciel zaprosił mnie abym przyjechał i wybrał sobie za darmo materiały na następną kolekcję. Do dziś wspominam ten gest ze wzruszeniem. To chyba wtedy poczułem, że wszystko jest możliwe, i że to na pewno moja droga. Potem miałem w swoim życiu jeszcze kilka takich ważnych spotkań z ludźmi, którzy jakoś ukształtowali moją wrażliwość. Na przykład moi przyjaciele z Trójmiasta, którzy zaprosili mnie, abym pokazał swoją kolekcję w Teatrze Wybrzeże. To tam, w tym pozytywnym trójmiejskim artystycznym fermencie nauczyłem się, że pokaz mody to nie tylko księżniczka na wybiegu, ale cały spektakl. Że równie ważna co ubrania jest oprawa: muzyka, światło, miejsce, scenografia, atmosfera. Do dziś sam produkuję swoje pokazy i osobiście dopilnowuję najmniejszych szczegółów. Tego nikt nie uczy w szkołach. To, że ostatni mój pokaz odbył się na lotnisku, a poprzedni w Teatrze Wielkim, to jest pokłosie tamtych doświadczeń. Na pewno miałem sporo szczęścia, że tak wcześnie mnie to wszystko spotkało. Nie byłem wtedy jeszcze pełnoletni, bo pamiętam, że swoją osiemnastkę obchodziłem po którymś z kolejnych moich pokazów w Sopocie, w kasynie w Grand Hotelu (śmiech).

Jak wtedy wyobrażałeś sobie swoją drogę zawodową? Studia na wydziale wzornictwa, staż u znanego projektanta za granicą?

Tomasz Ossoliński: Ja nie miałem czasu zastanawiać się nad tym co będę robił. Po prostu to robiłem. To się działo samo. Jakoś tak naturalnie wsiąknąłem w środowisko mody. Jeszcze w szkole regularnie organizowałem pokazy, a zaraz po maturze dostałem propozycję objęcia stanowiska głównego projektanta w Zakładach Odzieżowych Bytom. Wtedy to była jedna z największych tego typu fabryk w Polsce. Na pewno największa na Śląsku.

Jak to możliwe, 19-latek na takim stanowisku?

Tomasz Ossoliński: Nie mam pojęcia. Jak się teraz nad tym zastanawiam, sam się dziwię. To był ewenement. Wtedy żeby dostać taką pracę trzeba było skończyć studia w Łodzi, odbyć staż w jakimś wielkim zakładzie przemysłowym. A oni zatrudnili gówniarza tuż po maturze, który miał odpowiadać za zapewnienie pracy kilkuset ludziom i jeszcze wykazać się wynikami sprzedaży, żeby oni tej pracy nie stracili. Myślę, że wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego jaka to odpowiedzialność. I może dobrze, dzięki temu podszedłem do tego bez kompleksów. Moja pierwsza kolekcja liczyła 300 wzorów.

Niesamowite jest to, że mimo tak młodego wieku i braku doświadczenia sprawdziłeś się na tym stanowisku. Byłeś tam głównym projektantem przez osiem sezonów!

Tomasz Ossoliński: Miałem to absolutne szczęście, że trafiłem na naprawdę genialnych ludzi. Kupili mnie bezwarunkowo i bezwarunkowo przekazali mi gigantyczną wiedzę, która do dziś jest moim kapitałem. Wiadomo, że na początku miałem zerowe pojęcie o garniturze. Nikt w wieku 19 lat nie może tego umieć. Nauczyłem się tam też zasad funkcjonowania dużego zakładu odzieżowego: tego, że inaczej szyje i projektuje się rzeczy w jednym czy kilku egzemplarzach, a zupełnie inaczej jeśli ma to być masowa produkcja – wtedy wybiera się inne modele, inne materiały. Naprawdę ze wzruszeniem wspominam tamte czasy i do dziś z dużym sentymentem wracam do tego. Po całym tym wariatkowie, które jest tu w Warszawie, moje wizyty na Śląsku są dla mnie jak powiew świeżego powietrza.

A jednak przyszedł moment, kiedy postanowiłeś porzucić ciepłą posadkę, zaryzykować i zacząć tworzyć pod własnym nazwiskiem w Warszawie.

Tomasz Ossoliński: To nie stało się z dnia na dzień. Znowu udało mi się jakoś gładko wprowadzić w życie moje plany. Wcześniej bywałem w Warszawie, robiłem już jakieś projekty. Ale taki przełom przyszedł chyba w 2003 roku.

Wtedy miałeś swój pierwszy głośny pokaz „Godziny” w Warszawie, w hotelu Europejskim. Napisały o nim wszystkie kolorowe magazyny.

Tomasz Ossoliński: Na pewno to było ważne wydarzenie, ale chyba jeszcze ważniejsze dla mnie było 5-lecie dwutygodnika VIVA! Z tej okazji wymyślono słynną „czerwoną okładkę” na której pojawiło się 13 największych polskich aktorek ubranych w czerwień. Zaproponowano mi, abym się tym zajął. W ciągu tygodnia prawie wszystkie te panie musiałem obdzwonić, spotkać się z nimi, obmierzyć, zaprojektować i wreszcie uszyć im suknie. Potem wystylizować i przygotować sesję zdjęciową. To był chrzest bojowy. Taki skomasowany atak. Nie było czasu na herbatki i pogaduszki, tylko praca właściwie 24 godziny na dobę. Genialne doświadczenie. Zresztą do dziś uważam, że praca z magazynami w charakterze stylisty bardzo poszerza horyzonty. To pozwala na moment porzucić punkt widzenia projektanta i spojrzeć na ubranie z innej strony – jak się nosi, jak wygląda w kamerze, jak się fotografuje. Uważam, że dla własnego dobra każdy projektant powinien popracować przez chwilę jako stylista.

Mówi się o Tobie, że jesteś nie tylko zdolny, ale też bardzo pracowity i konsekwentny. Że stawiasz sobie cele i po kolei systematycznie je realizujesz. Że bardzo świadomie budujesz swój wizerunek.

Tomasz Ossoliński: Zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiaj moda to również w pewnym sensie showbiznes i marketing. Nie ma sensu udawać, że tak nie jest. Projektant musi być równie interesujący i dostępny dla mediów, co jego kolekcje. Nie ma sensu strzelać fochów i upierać się, że wywiady, promocja i wszystko, co dzieje się wokół kolekcji mnie nie interesuje, bo jestem artystą. Na tym też polega moja praca. Oczywiście są granice. Chętnie rozmawiam z dziennikarzami o moich projektach, mniej chętnie o życiu prywatnym, czy o tym co mam w mieszkaniu.

A to, że na oficjalne okazje nosisz tylko swoje marynarki to też część strategii? Jak na razie się sprawdza, bo ciągle trafiasz na listy najlepiej ubranych mężczyzn.

Tomasz Ossoliński: Noszę swoje rzeczy, bo po prostu dobrze się w nich czuję. A z drugiej strony wiadomo, że nie sprzedam garnituru, jeśli będę chodzić w dresach (śmiech). Skoro o strategii mowa, chcę po prostu robić swoje i z tego żyć. Nie widzę w tym nic złego. Na polskim rynku mistrzem w tej kwestii jest Maciek Zień, podziwiam go za to jak konsekwentnie prowadzi swoją markę od strony finansowej. Regularnie przygotowuje kolekcje, robi pokazy. Podobnie jest z Gosią Baczyńską. Ma w sobie wielką siłę, która w połączeniu z talentem daje naprawdę niesamowity efekt. Jej imponujące atelier, które właśnie otworzyła, naprawdę robi wrażenie. Ale dojście do takiego etapu wymaga gigantycznej pracowitości. Ludziom się wydaje, że praca projektanta to wybieranie modelek do pokazu i bankiety.

To jak wygląda twój typowy dzień?

Tomasz Ossoliński: Ja generalnie funkcjonuję na drugą zmianę. Do życia nadaję się dopiero około południa, ale potem pracuję do późna w nocy. Chociaż bywają okresy kiedy muszę wstawać o świcie. Dziś wstałem bardzo wcześnie, bo miałem rozmowę w Dzień Dobry TVN, po spotkaniu z tobą mam umówionego klienta, potem jadę na Śląsk, bo muszę tam być w fabryce na 6 rano następnego dnia. Kiedy pracowałem w Bytomiu codziennie chodziłem do pracy na 6, bo fabryki pracują od 6 do 14, ale potem dosypiałem na kanapie w gabinecie.

Wyspecjalizowałeś się w męskiej modzie. To przypadek czy świadoma decyzja?

Tomasz Ossoliński: Zawsze ciągnęło mnie w tę stronę. Miałem duże doświadczenie, więc postanowiłem spróbować. Chociaż kiedy się na to decydowałem, nie miałem  pojęcia, czy będę miał klientów, czy rynek w ogóle potrzebuje kogoś takiego, jak projektant dla mężczyzn. Na moje szczęście okazało się, że tak.

Poszedłeś trudniejszą drogą. Podobno męskie krawiectwo jest o wiele bardziej skomplikowane.

Tomasz Ossoliński: To prawda, ale równocześnie jest to większe wyzwanie. Żeby uszyć garnitur na miarę potrzeba co najmniej tygodnia. Materiał, z którego powstaje, w trakcie całego procesu trzeba wziąć do rąk co najmniej 200 razy. Podszewka, klapy, kieszenie, guziki, mankiety. Jakby to wszystko spruć i położyć obok siebie, to nagle się okazuje, że mamy ponad dwieście drobnych elementów, które składają się na samą marynarkę. To już jest sztuka. I dlatego to jest piękne.

Ubierasz największe polskie gwiazdy. To u ciebie szyją garnitury i smokingi na wielkie gale Paweł Małaszyński czy Andrzej Chyra. Jak powstaje takie ubranie?

Tomasz Ossoliński: W garniturze najważniejsza jest konstrukcja i materiał. Sprowadzam go w kuponach z fabryk we Włoszech, indywidualnie dla każdego klienta. Mam kilkaset prób tkanin. Tak naprawdę samej czarnej mogę zaproponować 15-20 rodzajów, w zależności od tego czego klient oczekuje od ubrania, jaką ma sylwetkę i na jaką okazję będzie nosił garnitur – czy on ma być sportowy, codzienny czy wieczorowy. To samo z szarą i granatową tkaniną, tu mam już kilkadziesiąt odcieni i rodzajów tkanin. Przy szyciu współpracuję od lat z tą samą ściśle wyselekcjonowaną grupą ludzi. Ale bywają momenty, że sam siadam do maszyny i dopieszczam poszczególne elementy w marynarce.

Jak długo można nosić dobry garnitur uszyty na miarę?

Tomasz Ossoliński: Jeżeli ma się ich kilka, dobrej jakości i trzyma się sylwetkę, to ja się przyznam, że mam ulubione marynarki, które mają 4-5 lat. Mam też taki smoking, który pojawił się na niejednej sesji zdjęciowej, ja w nim byłem na kilku imprezach i nadal wygląda idealnie.

Takie ubranie kosztuje pewnie majątek?

Tomasz Ossoliński: Na pewno nie może być tanie, jeśli jest wykonane z najwyższej jakości materiału, który potrafi kosztować nawet 700 złotych za metr, a na garnitur potrzeba 3,5 metra tkaniny. A ktoś jeszcze potem musi zrobić projekt i go uszyć. Ale zapewniam, że dobre ubranie uszyte na miarę warte jest tych pieniędzy. Wiem, że mężczyźni, którzy tego spróbowali źle się już czują w gotowych garniturach kupionych w sklepie.

Czy taki szyty na miarę garnitur jest w stanie ukryć niedoskonałości sylwetki, sprawić, że mężczyzna będzie wyglądał przystojniej?

Tomasz Ossoliński: Oczywiście! Dobry garnitur potrafi zdziałać cuda. Doskonałym przykładem są wielcy aktorzy Hollywood z lat 40-tych, którzy mieli marne sylwetki, a wyglądali jak herosi. Bo dobre ubranie zapewnia odpowiednią proporcję ramion i klapy marynarki do głowy, do szyi. Taki Humphrey Bogart: mikrego wzrostu, duża głowa, krótkie nogi, a na ekranie nie można oderwać od niego wzroku. Oczywiście to są tricki, patenty, do których dobrzy krawcy  i projektanci dochodzą latami.

Do tych sekretnych patentów dochodzi się latami. Tobie udało już się skonstruować idealną marynarkę, taki firmowy model Ossolińskiego?

Tomasz Ossoliński: Tak. Cała tajemnica leży w uchwyceniu odpowiednich proporcji w sylwetce. Jakieś trzy lata temu jedna z moich klientek zamówiła u mnie garnitur dla męża. A że miał to być prezent urodzinowy, niespodzianka, nie mogłem się z tym panem spotkać ani zrobić żadnych przymiarek. Musiałem uszyć wszystko w ciemno, mając do dyspozycji tylko jeden z jego garniturów – model z kolekcji Toma Forda dla Gucci. Więc po krawieckiemu zacząłem zdejmować z tego ubrania miarę i ku mojemu olbrzymiemu zaskoczeniu okazało się, że moja konstrukcja marynarki, którą wypracowałem przez lata, tylko w jednym szczególe, z tyłu w okolicy łopatek,  różni się od tej Toma Forda, jednego z najwybitniejszych projektantów. To było dla mnie niezmiernie miłe potwierdzenie, że dobrze wybrałem zawód, że mam w tym kierunku talent.

Jeśli chodzi o Toma Forda, to nie jedyna anegdota. Jeden z twoich klientów kupował garnitur w jego nowojorskim butiku, a kiedy go mierzył sprzedawcy zachwycali się marynarką w której przyszedł, oczywiście twojego projektu.

Tomasz Ossoliński: I za nic nie mogli dojść co to za marka, bo ja nie wszywam metek z nazwiskiem (śmiech). Mój znak firmowy pojawia się na guzikach, albo na filcu po wewnętrznej stronie klap, chociaż to ostatnie zaczęło być już kopiowane przez dużą firmę odzieżową, więc stwierdziłem, że zostanę przy guzikach. W końcu ci sprzedawcy nie wytrzymali i zapytali co to jest, bo bardzo im się podoba. Zdziwili się, że w takim kraju jak Polska szyje się takie rzeczy. A potem okazało się też, że kupuję tkaniny u tego samego dostawcy, co Tom Ford.

Polacy umieją nosić garnitury?

Tomasz Ossoliński: Coraz lepiej im to wychodzi. Kiedyś przeciętny Polak kupował garnitur na maturę, potem ewentualnie drugi na ślub i bywało, że w nim też był pochowany. Na szczęście to się powoli zmienia. Mam już klientów, którzy co roku zamawiają u mnie po 20 marynarek. Chociaż pewnie minie jeszcze trochę czasu zanim w Polsce odbuduje się kultura szycia ubrań na miarę. Przez wiele lat w sklepach nie było u nas nic, więc chodzenie do krawca było koniecznością, a nie fanaberią. I kiedy do Polski przyszły duże zagraniczne firmy typu Hugo Boss, narodził się zbiorowy kult metek. Nikt już nie chciał szyć garniturów skoro mógł kupić sobie gotowy, zagraniczny w markowym sklepie. I tak było przez kolejne 10-15 lat. Na szczęście dzisiejsze pokolenie trzydziestolatków, to pokolenie indywidualistów. Im już nie imponują metki, oni już się nie zachłystują z zachwytu na widok znaczka Diora. Wolą mieć coś unikatowego, zrobionego specjalnie dla nich. Poza tym coraz więcej podróżujemy, obserwujemy, uczymy się czym jest jakość, a co za tym idzie luksus w tkaninach, dodatkach.

Ty też dużo podróżujesz, śledzisz tendencje. Co będzie się działo w męskiej modzie w najbliższym sezonie?

Tomasz Ossoliński: Mamy kryzys, i to widać w kolekcjach. Ogólna tendencja jest taka, że teraz wszystko w modzie męskiej jest bardzo zachowawcze, stonowane. Absolutna klasyka. Widać to na targach i na pokazach prêt-à-porter. Jest jeszcze jedno zjawisko, które ostatnio bardzo rzuca się w oczy – coraz mniej pokazuje się kompletnych garniturów, a coraz więcej jest samych marynarek i spodni, tak aby można było tworzyć z nich różne zestawy. I rzeczywiście to się przekłada na ulicę. W Nowym Jorku czy Mediolanie już to widać.

A jak ubierają się Polacy?

Tomasz Ossoliński: Wciąż są jeszcze bardzo zachowawczy, ale obserwuję, że jest coraz większa grupa mężczyzn, która przestaje wstydzić się tego, że chce dobrze wyglądać. U nas niestety wciąż pokutuje przekonanie że dobrze ubrany facet to gej, albo ktoś podejrzany, tak jak kiedyś bikiniarz, albo cinkciarz. Myślę jednak, że polscy mężczyźni zaczynają dojrzewać do dobrego ubrania, dobrych butów, dobrej marynarki.

Ty podobno ostatnio dojrzałeś do zegarków.

Tomasz Ossoliński: Tak, sam jestem zaskoczony. Bo chociaż zdaję sobie sprawę z tego jak ważne w męskiej modzie są dobre dodatki, to przyznaję się, nigdy nie miałem zegarka. Wielokrotnie próbowałem sobie jakiś kupić, ale ostatecznie zawsze odpuszczałem. Duże wydawały mi się zbyt ostentacyjne, tandetne, małe niewarte uwagi. Ale jak zobaczyłem jak noszą je Włosi, Francuzi, zacząłem zmieniać zdanie. To naprawdę robi wrażenie jeśli facet ma dobry garnitur, spod którego odpowiednio wystaje mankiet i dobry, piękny zegarek. Ta ręka zyskuje jakąś taką szlachetną oprawę, luksusowe wykończenie. Nagle zacząłem postrzegać zegarek jak taki niuans, który pokazuje, że mężczyzna ma klasę. Że wie, że taki detal jak odpięty jeden guzik w rękawie marynarki, czy odpowiednio włożona chusteczka w kieszonce marynarki ma znaczenie. Moim problemem było tylko to, że nie mogłem znaleźć dla siebie odpowiedniego modelu. Żaden mi się nie podobał, w żadnym nie czułem się dobrze. Aż do mojego ostatniego pokazu, gdzie naszym partnerem była firma Apart wraz z zegarkami Breitling. Michał Stawecki, dyrektor marketingu namówił mnie, żebym wybrał sobie któryś z tych zegarków i założył na pokaz. Spodobał mi się złoty, masywny, z retro cyferblatem na skórzanym pasku. I po dwóch godzinach poczułem się z nim naprawdę dobrze. Co ciekawe nawet nie sprawdzałem na nim która jest godzina, zwyczajnie czerpałem przyjemność z tego że mam na ręce bardzo piękną rzecz. Zacząłem rozumieć o co chodzi z tymi zegarkami i na czym ta fascynacja polega… Teraz wiem już czego i gdzie szukać.

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać