Trzynaście lat temu w Galerii Zachęta odbył się pierwszy pokaz jej kolekcji. I chociaż złośliwi twierdzili, że jej miłość do mody to zwykła fanaberia ministrowej, udowodniła, że się mylili. Swoje kolekcje pokazuje w Paryżu, Mediolanie, Lipsku i Los Angeles, a jej kreacje pokochały tak znane osoby, jak Jolanta Kwaśniewska, Anita Werner, Monika Pyrek czy Agnieszka Popielewicz.
Pani pierwsza kolekcja miała premierę w 1998 roku. Dość późno zajęła się Pani projektowaniem.
Teresa Rosati: Nic bardziej mylnego (śmiech). Projektowałam i szyłam od dziecka. Jakoś tak się utarło w publicznej świadomości, że zajęłam się modą dopiero, jak odchowałam dzieci, syn był dorosły, a Weronika była nastolatką. A to nieprawda. Miałam 14 lat, kiedy sama uszyłam swoją pierwszą kreację. A tę maszynę, na której ją szyłam, mam do dziś, stoi w moim atelier na honorowym miejscu.
Gdzie nauczyła się Pani szyć? Przecież to nie jest umiejętność, którą posiadają wszystkie 14-latki?
Teresa Rosati: W żeńskim liceum im. Unii Lubelskiej w Lublinie mieliśmy taki przedmiot roboty ręczne. Tam nie tylko szyłyśmy, ale też uczono nas wykonywania szablonów, wykrojów, haftowania. I to były naprawdę skomplikowane rzeczy – spodnie, żakiety, wełniane kostiumy, spódnice i sukienki. Nie uważałam tego wtedy za jakąś wyjątkową umiejętność, wydawało mi się, że każda dziewczyna to potrafi. I dopiero na studiach okazało się, że koleżanki nie mają o tym pojęcia.
Ma Pani jeszcze te swoje pierwsze własnoręcznie uszyte kreacje?
Teresa Rosati: Niestety nie. Nawet ostatnio okazało się, że koledzy ze studiów lepiej pamiętają moje kreacje ode mnie. Na przykład przypomnieli mi moją długą kurtkę z kapturem z rudych lisów poprzeszywanych pasami skóry. Wtedy lisy nie uchodziły za jakieś szlachetne futro. A ja znalazłam je w domu i postanowiłam zanieść do kuśnierza, razem z rysunkiem, jak ma mi to uszyć. Jak zbliżała się prywatka czy imieniny, przychodziły przyjaciółki, kuzynki, wymyślałam im kreacje i szyłyśmy. To było wyzwanie, w trzy dni zrobić coś fajnego no i jeszcze zdobyć materiał. Jak się nie udawało, to prułam rzeczy mojej mamy albo jechało się na tak zwane „ciuchy” i przerabiało to, co tam było. Farbowałam też białe płótno, biały len na różne kolory. Uwielbiałam to. Kiedyś usłyszałam, jak koleżanki plotkują: ta Teresa musi być strasznie bogata, ona ubiera się tylko w komisach i pewexach. To był dla mnie najlepszy komplement, bo tam były najfajniejsze ubrania.
A suknia ślubna?
Teresa Rosati: Też mój projekt, ale sama jej nie szyłam. To była robiona ręcznie na szydełku gipiura, w kolorze białej perły, dość awangardowa jak na tamte czasy. Sam fason też, bo to było coś w stylu kombinezonu z bardzo szerokimi nogawkami, które wyglądały jak suknia. Do tego kapelusz z wielkim opadającym rondem.
Pomysły brała Pani z zagranicznych żurnali?
Teresa Rosati: Nie, nie miałam do nich dostępu, za to były filmy. Przede wszystkim francuskie i włoskie z Claudią Cardinale, Sophią Loren, Brigitte Bardot, Giną Lolobrigidą. Tym się inspirowałam. Były też dwa magazyny: „Ekran”, „Film”, które drukowały zdjęcia gwiazd filmowych. Ale wyobraźnię też pobudzały piękne stroje mojej mamy. No i ciocia Anna, ostatnia żona profesora Kopalińskiego, dla mnie prawdziwa ikona mody. To u niej zobaczyłam po raz pierwszy małą czarną albo solejkę ze stójką, rękaw trzy czwarte. Mama i ciocia to były dwie kobiety, które miały bardzo duży wpływ na mój styl. Wtedy w sklepach nie było zupełnie nic, ale ja niespecjalnie się tym przejmowałam, bo sama sobie projektowałam i szyłam ubrania. Znałam wszystkie sklepy z materiałami w Lublinie, a potem też w Warszawie, gdzie przyjechałam studiować Handel Zagraniczny na SGPiS. Do tej pory, gdziekolwiek jestem na świecie, nie wchodzę do sklepów z ubraniami, tylko szukam tych z tkaninami i dodatkami pasmanteryjnymi. Potrafię tam przesiadywać godzinami. Ale długo tego swojego szycia nie traktowałam poważnie. Na pewno nie myślałam o tym w kategorii zawodu, pomysłu na życie, bo projektowanie nie uchodziło wtedy za jakieś prestiżowe zajęcie. Nie było projektantów w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, poza Modą Polską właściwie nic się nie działo.
To jak to się stało, że w końcu zdecydowała się Pani stworzyć własną markę, zacząć projektować nie tylko dla siebie?
Teresa Rosati: Takim impulsem była wizyta królowej Elżbiety II w Polsce. Mój mąż został właśnie Ministrem Spraw Zagranicznych. Ja jeszcze wtedy likwidowałam nasz dom w Genewie, gdzie mieszkaliśmy przez pięć lat. Do przyjazdu królowej zostały dwa miesiące, tyle miałam czasu, żeby się do tej wizyty przygotować. Musiałam mieć na tę okazję kilka strojów, bo w kilku sytuacjach miałam towarzyszyć mężowi. Rano powitanie na lotnisku, wieczorem kolacja, potem przedstawienie w operze, następnego dnia wspólny wyjazd do Krakowa. Moja koleżanka z Genewy dała mi wtedy książkę o protokole dyplomatycznym i etykiecie dworskiej – jak się w czasie takiej wizyty zachować i jak się ubrać, bo to jest obwarowane ściśle określonymi zasadami. Zaoferowano mi wtedy pomoc, ale kreacje, które mi proponowano, absolutnie nie nadawały się na taką okazję – zbyt krzykliwe kolory, niedobre fasony. Dlatego sama zaprojektowałam sobie garderobę, zaprzyjaźnione panie krawcowe mi to uszyły. To był taki chrzest bojowy, ale bardzo pozytywnie skomentowano wtedy mój wygląd. Zresztą później, z racji funkcji, jaką pełnił mój mąż, również miałam okazję spotykać i królowe, i prezydentowe, i one zawsze bardzo pozytywnie wyrażały się o tym, co miałam na sobie. Pytały, gdzie to kupiłam, czy to zagraniczny projektant? Zauważyłam, jak duża jest luka na rynku ubrań dla kobiet na takie specjalne okazje, że kiedy potrzebują czegoś wyjątkowego, to nie bardzo wiedzą, gdzie tego szukać. To właśnie wtedy przy okazji wizyty Królowej Elżbiety II, chyba po raz pierwszy przemknęła mi taka myśl, żeby się tym zająć. Ale mąż był ministrem, a ja w związku z tym miałam bardzo dużo obowiązków i zwyczajnie nie było czasu na budowanie własnej marki. Jednak kiedy mąż przestał pełnić takie wymagające funkcje publiczne, ten pomysł znów powrócił. I to on mi wtedy powiedział: A może przygotujesz własną kolekcję? Masz tyle pomysłów! No a potem odbył się mój pierwszy pokaz w Zachęcie. Towarzyszyła mu aukcja charytatywna oraz koncert. I tak jest do dziś. Zawsze przekazujemy pieniądze dla potrzebujących, występują też największe gwiazdy – śpiewała już między innymi Edyta Geppert, Ewa Bem, Justyna Steczkowska, Anna Maria Jopek.
Pamiętam też, że w finale jednego z Pani pokazów wystąpiła Pani córka Weronika, w sukni ślubnej.
Teresa Rosati: To był prezent na jej 18 urodziny. Weronika doskonale czuje się w świetle reflektorów, uwielbia to. Już wtedy planowała zdawać do szkoły filmowej, więc nie mogłam wymyślić dla niej lepszego prezentu. Niestety, nie interesuje się modą zupełnie. Nie chce chodzić ze mną na żadne pokazy. Tylko dla moich robi wyjątek i zawsze się pojawia w pierwszym rzędzie, choćby miała przylecieć z Los Angeles tylko na ten jeden wieczór.
Ale ostatnio nie musiała nigdzie latać, bo to Pani poleciała ze swoją kolekcją do Los Angeles na zaproszenie Beverly Hills Fashion Festival.
Teresa Rosati: Rzeczywiście. To było wspaniałe przeżycie. Organizatorzy napisali do mnie, że widzieli moją stronę internetową i chcieliby, żebym przyjechała pokazać swoją kolekcję. To ludzie związani z Los Angeles Fashion Week
i amerykańskim „Vogue”. Organizowali w LA po raz pierwszy taki duży event charytatywny, Amerykanie po prostu uwielbiają wydarzenia tego typu. Zaproszono kilkunastu projektantów z Europy i Stanów Zjednoczonych. Całe wydarzenie miało gigantyczną promocję w telewizji i prasie. Wszystkie zaproszenia zostały wykupione. A ja miałam wielką satysfakcję i przyjemność, bo moja suknia została wybrana do promowania tego wydarzenia.
I to nie byle jaka suknia, ale ten słynny model, w którym na rozdaniu Wiktorów pojawiła się kiedyś Pani Prezydentowa Jolanta Kwaśniewska.
Teresa Rosati: I bardzo mi się wtedy od prasy dostało za tę suknię (śmiech). Wywołała ogromne kontrowersje. Chociaż kilka dni wcześniej Pani Pezydentowa miała ją na Balu Crillon w Paryżu i francuska prasa się nią zachwycała. Jak widać, historia zatoczyła koło, bo Amerykanom też się bardzo podobała (śmiech).
Partnerem tego pokazu na Beverly Hills Fashion Festival był Apart.
Teresa Rosati: To fantastyczna polska marka, którą warto się chwalić za granicą. Miałam przyjemność współpracować z nimi wcześniej, przy moim pokazie w Polsce i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym prezentować moje kreacje z inną biżuterią. Robią rzeczy bardzo eleganckie, niewyzywające, które bardzo pięknie współgrały z kreacjami, bo to była kolekcja sukni „na czerwony dywan”. W Aparcie są bardzo czuli na trendy i to mi się podoba, błyskawicznie reagują na to, co się dzieje w modzie. Na przykład zauważyłam, że świetnie podchwycili temat zaręczyn i ślubu brytyjskiego następcy tronu, bo w najnowszej kolekcji pojawił się już szafir, czyli kamień z pierścionka zaręczynowego Kate Middleton, który kiedyś należał do księżnej Diany. Sama mam taki, bardzo podobny, jeszcze od mojej mamy – klasyczna rozeta z szafirem otoczonym brylancikami.
A inne ulubione elementy Pani biżuterii?
Teresa Rosati: Przez całe lata byłam zwolenniczką białego złota i srebra. Złoty łańcuszek z małą zawieszką zakładałam bardzo rzadko. Ale ostatnio zaczęło mi się bardzo podobać żółte złoto, a także dość nietypowe połączenie złota białego z żółtym, co jeszcze kilka lat temu wydawało mi się dyskusyjne. A jeśli chodzi o moją ulubioną biżuterię, to obok tego pierścionka z szafirem od mamy, najbardziej lubię mój pierścionek z brylantem, który dostałam od męża z okazji okrągłej rocznicy naszego ślubu. I jak się okazało, to pierścionek z Apartu!
Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska