Zadumana, prawdziwa, szlachetna, głęboka. Silna. Inna niż pędzące dookoła życie. Oczarowała i poskromiła świat magią prostoty i naturalności. Zawsze szła własną drogą, wierzyła w siebie, w to, co robi. Wierzyła, że da radę. Jej wielkość wyznacza wyjątkowa wrażliwość, którą ujmuje widzów na ekranach wielu krajów świata. Umie przemawiać językiem kina. Znalazła ten uniwersalny, ponadnarodowy klucz. Nam opowiada o swoich międzynarodowych doświadczeniach, dlaczego najszczęśliwsza czuła się w Polsce i z kim pracuje jej się najlepiej.
Który z Pani filmów jest Pani najbliższy, a który uważa Pani za swój najważniejszy?
Trudno mi to oceniać… Chyba po czasie łatwiej powiedzieć, które najmocniej zostały w świadomości ludzi. W Polsce powtarzają się: „Gorączka”, „Kobieta samotna”, wszędzie indziej również „Europa, Europa”, „Plac Waszyngtona”, „Tajemniczy ogród”… Czasami „Całkowite zaćmienie”. Osobiście bardzo lubię te mniej znane: „Gorzkie żniwa” i „Oliwier, Oliwier”. Myślę, że mój ostatni film – „W ciemności” – zostanie.
Czy robiąc film czuje Pani, że ten będzie akurat wybitny, dobry, ważny? Czy tego nigdy się nie wie?
Zawsze się wierzy, że film będzie ważny, inaczej nie warto go robić – to tyle wysiłku, pieniędzy, czasu i energii. A przypadek „W ciemności” był szczególny. Ten film był tak trudny, tyle było napięć, przeszkód produkcyjnych, a sam temat tak bolesny, że cały proces był – nie tylko dla mnie, chociaż dla mnie najbardziej – kosztowniejszy niż zwykle. Pamiętam, jak w trakcie pracy powiedziałam sobie: „Ten film będzie mnie kosztować parę lat życia. Mam nadzieję, że będzie dobry. Że będzie więcej niż dobry, że będzie warto.” Poczułam naprawdę wielką ulgę, kiedy zobaczyłam po pierwszym zmontowaniu całości, że to działa, że ma prawdziwą siłę.
Gdy decydowała się Pani zostać reżyserem, kobieta w tym zawodzie była zjawiskiem co najmniej egzotycznym. Czy kiedykolwiek dano Pani odczuć, że to nie dla Pani, żeby dała Pani sobie spokój?
Zawsze wydawało mi się, że mimo przeszkód dam radę. Najlepiej wspominam moje pierwsze produkcje. Wbrew pozorom – jako bardzo młoda reżyserka, do tego kobieta – nie musiałam jakoś brutalnie walczyć o autorytet, ekipy i aktorzy byli życzliwi i bardzo oddani. Nie miałam kompleksów związanych z moją płcią, pochodzeniem, miejscem urodzenia, narodowością… I chociaż szybko zorientowałam się, że kobiecie w tym zawodzie rzeczywiście trudniej, to kilka moich starszych koleżanek udowadniało, że można. Věra Chytilová w Czechach, Agnès Varda we Francji… Obie pracują do dzisiaj i pokazują, jak silna może być kobieta filmowiec, jeśli ma talent, determinację, oryginalne widzenie świata i coś ważnego do powiedzenia.
Jest Pani jednym z najbardziej znanych na świecie polskich reżyserów. Wiem, że na castingach Pani nazwisko w CV aktorów robi większe wrażenie, niż niejedno znane amerykańskie. Czy Pani tą zagraniczną karierę zakładała sobie od początku, myślała Pani „zdobędę Hollywood”, czy to nigdy nie był cel, tylko wyszło przy okazji?
Nie planowałam międzynarodowej kariery. Moim celem było to, żeby robić filmy w sytuacji maksymalnie możliwej wolności i żeby dotrzeć z nimi do ludzi. W pewnym sensie najszczęśliwsza byłam robiąc filmy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, w zespole Andrzeja Wajdy, walcząc wspólnie z kolegami: Wajdą, Żebrowskim, Zanussim, Kieślowskim, Falkiem, Łozińskim z ograniczeniami systemu. Stan wojenny zastał mnie za granicą, zaangażowałam się w jego krytykę, w związku z tym powrót do kraju okazał się niemożliwy, a w każdym razie ryzykowny. Wiedziałam, że w Polsce pewnie długo jeszcze nie pozwolą mi robić nic w zawodzie. Parę lat trwało, zanim udało mi się nakręcić pierwszy film. To były „Gorzkie żniwa” zrobione w Niemczech. Miały nominację do Oscara, kilka nagród, i potem to jakoś poszło… Po „Europa, Europa” zaczęłam dostawać propozycje z Hollywood. Zrobiłam „Tajemniczy ogród” dla Warner Bros, w produkcji Coppoli.
Robiła Pani filmy w Polsce, Francji, Anglii i Stanach Zjednoczonych. Czego nauczył Panią o pracy nad filmem każdy z tych krajów?
Francuskie ekipy są bardzo inteligentne, praktycznie wszyscy ich członkowie – od wózkarza po scenografa – są kinomanami i bardzo interesują się swoją pracą. Amerykanie są najbardziej profesjonalni, zdyscyplinowani, najlepiej zorganizowani. Film jest tam istotną sferą narodowej ekonomii i to się czuje. Amerykańscy pracownicy filmowi szanują swój warsztat pracy i są z niej dumni. Dlatego bardzo dobrze pracuje mi się w Stanach. W Anglii miałam do czynienia z tradycyjnymi, wielkimi ekipami, których członkowie praktycznie nie oglądają filmów, które robią, niespecjalnie interesuje ich, w jakiej produkcji biorą udział. I to się czuje w pracy. Teraz kręcę w Pradze i muszę powiedzieć, że jest świetnie – mają tam wszystkie zalety polskich i zachodnich ekip, za to nie mają ich wad. W sumie najmniej przyjemnie było mi w Niemczech i na Węgrzech. Może to wynika z faktu, że nie znam tych języków i kontakty z ludźmi na planie były bardziej zapośredniczone. Chociaż stereotyp, że Węgrzy są ponurzy, okazał się prawdziwy.
Jak wybiera Pani odtwórców ról w swoich filmach? Czy ma znaczenie jakieś prywatne porozumienie, czy liczy się wyłącznie talent i to, czy pasują do roli?
Aktorów dobieram do postaci, muszę wierzyć, że ten aktor czy aktorka naprawdę są daną postacią. Dlatego chętnie robię zdjęcia próbne, nawet z aktorami, których znam. Pociągają mnie tacy, którzy mają charyzmę, prawdę, ale i odwagę przekraczania dotychczasowo funkcjonujących zasad. Niestety, ostatnio już prawie wszędzie reżyser jest naciskany przez producenta, dystrybutora, by obsadził „gwiazdę”. Czasem jest to dla dobra filmu, ale czasem go niszczy.
Ma Pani ulubionych aktorów?
Aktorzy są jak specjalna rasa. Fakt, że są różnej narodowości, albo że jedni są gwiazdami, a inni nieznanymi aktorami z prowincji, nie ma specjalnego znaczenia. Lubię aktorów w ogóle, a z niektórymi, na przykład Edem Harrisem, przyjaźnię się. Jest kilku aktorów, z którymi spotkałabym się z przyjemnością, czasem ponownie. Ale radość sprawia mi praca z każdym dobrym. W Polsce już od dawna chciałam się spotkać z Robertem Więckiewiczem i Kingą Preis, i udało się na planie mojego ostatniego filmu. W Polsce mamy prawdziwy wysyp zdolnych aktorów. Myślę, że grają na najwyższym światowym poziomie.
Jak wybiera Pani innych współpracowników – operatorów, autorów muzyki, scenografii, kostiumów? To jest spontaniczna decyzja, bo spodobało się Pani to, co ostatnio zrobili, czy decydują względy osobiste, przyjaźnie?
Wszystkich współpracowników wybieram na podstawie ich pracy i po spotkaniach – muszę być pewna, że się dobrze rozumiemy, że mamy dobrą „chemię”. Lubię zmieniać operatorów – to najbliższy współpracownik reżysera i wielu jest wspaniałych. Każdy z nich może dać mi inną energię i perspektywę. Natomiast najchętniej pracowałabym zawsze z tym samym montażystą (mam dwóch takich) i kompozytorem (właśnie z dwoma robiłam wszystkie moje ostatnie filmy – z Janem A.P. Kaczmarkiem i Antkiem Komasą-Łazarkiewiczem). Długo trwa, zanim w tych dwóch dziedzinach zbuduję prawdziwie twórczy związek.
Jest Pani prawdziwym ambasadorem polskich twórców za granicą. Wiele Pani zawdzięczają, chociażby Jan A.P. Kaczmarek, któremu muzyka do Pani „Totalnego zaćmienia” przyniosła światowy rozgłos.
Z Polakami pracuje mi się najlepiej, ale miałam też bardzo twórcze związki z Amerykanami, Francuzami, Niemcami, Słowakami… Staram się wspierać zdolnych Polaków, na ile to tylko możliwe. Pewien rodzaj porozumienia, dzięki wspólnym korzeniom, kodom kulturowym, historii, wrażliwości, kontekstom, ma się tylko z rodakami.
Jak wypadają polscy twórcy, z którymi Pani pracowała w porównaniu z tymi, z którymi Pani pracuje na świecie?
Najzdolniejsi Polacy są nie do pobicia. Uważam, że najwybitniejszym dziś światowym operatorem filmowym jest Janusz Kamiński. Wielu innych Polaków mogłoby startować również w tej kategorii. Mamy wybitnych kompozytorów, kostiumologów, aktorów (oni się, niestety, gorzej eksportują ze względu na język), scenografów… Reżyserzy i scenarzyści muszą się trochę bardziej otworzyć na świat. Muszą zrozumieć, że najbardziej lokalny temat może być emocjonalnie uniwersalny…
Pracuje Pani z córką. Czy to jest trudna współpraca? Czy zanim do niej doszło, miała Pani obawy, że będą spięcia na planie, bo obie jesteście silne i zdecydowane?
Z Kasią pracuje mi się świetnie. Ona daje mi ogromnie dużo pomysłów, energii. Mamy bardzo podobną wizualną wrażliwość. Kasia posiada wyjątkowy talent filmowy – umie nakręcić niektóre rzeczy znacznie lepiej niż ja. Świetnie też prowadzi aktorów. Poza tym jest bardzo wielkoduszna. Daje hojnie i z radością. Odpadają nam więc problemy na poziomie ego. Na planie mówimy sobie po imieniu, tylko czasem Kasia się zapomina i zamiast „Agnieszko” mówi „mamo”…
Mieszkała Pani w Polsce, Czechach, Francji i Stanach Zjednoczonych. Gdzie dziś jest Pani dom?
Domów, swoich miejsc, mam kilka – sprzedałam ten w Los Angeles i rzadziej tam bywam. W Ameryce przede wszystkim pracuję, a wolny czas spędzam w Europie. Najważniejsza pozostaje Bretania. Tam odpoczywam, myślę, piszę, gotuję i przyjmuję przyjaciół. Poza tym Paryż i Warszawa.
Za film „W ciemności” była Pani w tym roku nominowana do Oscara, nie po raz pierwszy. Czy taka nominacja jest istotna dla kariery filmowca?
Nominacja jest ważna i dla reżysera, i dla filmu. Pomaga w promocji i pomaga w rozpoznawalności nazwiska. Ale nie przeceniałabym tego. Zdarza się, że po otrzymaniu Oscara aktor lub twórca nie dostają żadnych propozycji. Myślę, że Oscary tracą w ostatnich latach na znaczeniu, głównie dlatego, że jakoś mniej jest bezsprzecznie ważnych, a jednocześnie popularnych amerykańskich filmów. Kolejny raz filmy w kategorii zagranicznej są lepsze od tej głównej, angielskojęzycznej kategorii. Tak było przy „Białej wstążce” i „Proroku”, tak było też w tym roku, według mnie i różnych krytyków, z „Rozstaniem” i „W ciemności”. Ale wciąż jest to najgłośniejsza nagroda filmowa, tym bardziej, że spadło znaczenie Złotej Palmy w Cannes, nie mówiąc już o innych festiwalach. Pozostaje także coraz mniej skutecznych narzędzi promocji ambitnego kina. Mam nadzieję, że ten kryzys minie. Dla mnie każdorazowo nominacja do Oscara była wielką pomocą i owocowała nowymi kontaktami i propozycjami.
Ceremonia wręczenia Oscarów to także czerwony dywan i kreacje – nawet w CNN pytanie, jakie w trakcie gali zadają prowadzący gwiazdom, brzmi: „Co masz na sobie?”. Pani na oscarową galę wybrała suknię polskiego projektanta Tomka Ossolińskiego i biżuterię polskiej firmy Apart. Czy brała Pani udział w powstawaniu kreacji? Tak po kobiecemu, zastanawiała się Pani, jaką suknię i jaką biżuterię założyć w ten wyjątkowy wieczór?
Takie gale nie są moim żywiołem, jestem więc bardzo wdzięczna Tomkowi Ossolińskiemu za suknię i Apartowi za naszyjnik i bransoletki. Na inne oscarowe okazje ubierała mnie zaprzyjaźniona kostiumolożka Dorota Roqueplo. Dla mnie najważniejsze jest, żeby czuć się naturalnie, wygodnie i jakoś zręcznie. Nie jestem bardzo wrażliwa na najnowszą modę, lubię taką trochę bezczasową. Największym poświęceniem było założenie wysokich, jak na mnie, obcasów. Ale Moniki Olejnik albo Agnieszki Odorowicz bym nie przebiła. Przy ich butach moje szpilki wyglądały jak kapcie.
Czy kończąc pracę nad filmem ma Pani już w głowie kolejny, czy potrzeba czasu, żeby poprzedni film wybrzmiał, zanikł?
Czasem, kończąc fi lm, mam już w głowie albo w przygotowaniu kolejny projekt, czasem nie… Teraz jest taki moment, że czuję, że powinnam zrobić przerwę, zastanowić się, co tak naprawdę powinnam i chciałabym robić. Z drugiej strony trudno nie wykorzystać pewnej koniunktury, która pojawiła się po moich ostatnich osiągnięciach – i filmowych, i telewizyjnych. Więc znowu pracuję. Ale nie narzekam, bo teraz kręcę coś dla mnie szczególnie ciekawego – trzyczęściowy film po czesku, dla czeskiego HBO, o najważniejszych przeżyciach mojej młodości: zdławieniu wolności w Czechosłowacji po Praskiej Wiośnie 68. roku i sowieckiej interwencji. Osią historii jest samospalenie Jana Palacha, studenta drugiego roku historii, który protestował swym czynem przeciw rezygnacji społeczeństwa i ograniczaniu swobód. Sama byłam wtedy studentką drugiego roku Praskiej Szkoły Filmowej i wszystkie te wydarzenia były moim formatywnym przeżyciem. Teraz do nich wracam…
Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska