Wywiady

Olivier Janiak – moje szczęście i ja

Przystojny, popularny, dobrze ubrany. Do tego udane życie rodzinne, żona top modelka. Właściwie czego się nie dotkniesz, to Ci się udaje. Jesteś dzieckiem szczęścia.

Olivier Janiak: Skłamałbym, gdybym powiedział, że jest inaczej. Rzeczywiście sporo rzeczy w życiu mi się udało. Ale mam też świadomość, że parę rzeczy mi nie wyszło. Do takich na przykład należy „Dzień dobry TVN”, które prowadziłem z Magdą Mołek, a które w moim przypadku było kompletną wtopą. Bo ani nie byłem na to gotowy, ani warunki nie były sprzyjające, ani w parze między nami nie zaiskrzyło tak, żebyśmy mogli wzajemnie na sobie polegać i się uzupełniać. Krótko mówiąc nie robiłem tego dobrze, nie przygotowywałem się, bo w tym czasie robiłem wiele innych rzeczy. Dziś wyciągam z tego wnioski, bo jeśli chodzi o telewizję, to prawdziwym wyzwaniem, jest właśnie program na żywo. Oczywiście takie porażki bolą. To nie jest fajne, kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie dałeś rady. Nawet jeśli niewiele mogłeś zrobić, a z drugiej strony zrobić tak wiele, tylko tak bardzo wbrew sobie… Nie jestem facetem, który idzie po trupach do celu. Nie umiem napinać się dla kariery.

Ale to, co już masz, co osiągnąłeś prowadząc program „Co za tydzień” dla wielu jest szczytem marzeń. Obcujesz z gwiazdami, jesteś w centrum najważniejszych wydarzeń kulturalnych i showbiznesu. Po tylu latach robi to jeszcze na Tobie wrażenie?

Olivier Janiak: Niespecjalnie. Ale dziwne byłoby, gdybym na każdą imprezę czy wywiad jechał przepełniony ochami i wow. Po tych ośmiu latach już wiem czego się spodziewać, jakich ludzi tam spotkam. To nasze podwórko poznałem dość dobrze, zetknąłem się z większością wyjątkowych artystów. Oczywiście, mam do tego ogromny szacunek, bo program pozwolił mi się znaleźć tu, gdzie dziś jestem. Nie mam prawa narzekać na moją pracę, zwłaszcza, kiedy wiem, że kolejny, piąty czy dziesiąty wywiad będzie fantastycznym spotkaniem z Leonardem DiCaprio, Bradem Pittem albo Ridleyem Scottem. Jasne, czasem uwiera mnie formuła programu, dynamiczna i skrótowa, przez co nie jestem w stanie pokazać danego bohatera tak, jakbym chciał. Ale w tym programie po prostu nie ma miejsca na głębokie rozmowy o życiu. Z reguły to są krótkie ping-pongi, bo widz po prostu coś takiego chce oglądać.

Niewiele osób wie o Tobie, że niedawno zostałeś redaktorem naczelnym magazynu dla mężczyzn „MaleMen”. Kiedy przyjmowałeś tę propozycję, nie bałeś się, że nie sprostasz wyzwaniu? Przecież nigdy wcześniej nie pracowałeś w prasie?

Olivier Janiak: To prawda, ale nie jestem też osobą, która boi się wyzwań. Gdybym czuł, że nie dam rady, nie przyjąłbym propozycji. Ale po kilku spotkaniach z wydawcą doszedłem do wniosku, że to naprawdę może być coś ciekawego. Praca w „MaleMenie” jest też dla mnie trochę ucieczką od plastikowego świata showbiznesu, w którym, nie ma co ukrywać, na co dzień funkcjonuję. Po latach oglądania tego z bliska, zdaję sobie sprawę, że to trochę iluzoryczny świat. Pomyślałem więc, że super byłoby tych bohaterów, z którymi mam okazję się często spotykać przy okazji „Co za tydzień”, zaprezentować inaczej niż przez półtorej minuty, bo tyle najdłużej trwa wypowiedź największej gwiazdy w tym programie. Przecież są dziesiątki wyjątkowych postaci, które na to zasługują, a z którymi, ze względu na ograniczenia telewizyjne, nie mogłem przeprowadzić dłuższej rozmowy. To mnie właśnie najbardziej kręciło w tej propozycji, żeby pokazać ludzi których poznałem, których cenię, i znam powierzchownie, a będę mógł poznać ich lepiej i podzielić się tym z czytelnikami.

Nie bałeś się, że będziesz tylko figurantem ze znanym nazwiskiem, który ostatecznie będzie miał niewiele do powiedzenia?

Olivier Janiak: Nie, zresztą rzeczywistość szybko to zweryfikowała. Okazało się, że chłopiec, który wyrósł z miękkiego showbiznesu może robić pismo na dobrym poziomie. Jestem zaangażowany w każdy materiał. Sam proszę o wywiady większość naszych bohaterów, wymyślam sesje zdjęciowe. Udało mi się na przykład przekonać Seala do wywiadu i sesji zdjęciowej w magazynie, którego nie widzał, bo to był przecież pierwszy numer. Namówiłem Janusza Gajosa, aby zgodził się udostępnić nam swoje fotografie, które robi od lat, a których nigdzie wcześniej nie publikował. Podobnie było z Wilhelmem Sasnalem, on nie daje wywiadów, a dla nas się zgodził. Z Grzegorzem Markowskim, też było trudno, bo on prawie nie udziela się medialnie. Gazety próbują pokazywać go jako świeżo upieczonego dziadka, co mu zupełnie nie odpowiada, bo to jest prawdziwy rockman, który przez półtorej godziny daje z siebie wszystko na scenie, a potem ucieka do siebie na wieś. Takich bohaterów szukam. I to jest największa satysfakcja, jeśli się zgodzą u nas pokazać. Również współpraca z dziennikarzami, takimi jak Filip Łobodziński czy Piotr Najsztub, którzy decydują się poświęcić swój czas i przeprowadzić dla nas rozmowę.

Twoja kariera telewizyjna pomaga czy przeszkadza w podejmowaniu tego typu nowych wyzwań?

Olivier Janiak: Zdaję sobie sprawę, że mniej słynę z głębokich wywiadów, a raczej z tego jak wyglądam na ekranie i na ile poprawnie mówię – ale taka jest formuła mojego programu. To nie znaczy, że człowiek, który za tą formułą stoi, nie odnalazł rzeczy które go kręcą, ani się nie rozwinął. Przez te 8 lat istnienia „Co za tydzień” nagrałem pewnie z pięćset odcinków, i drugie tyle innych programów. Rozmawiałem z wieloma ludźmi na wiele tematów, i odwiedziłem setki mniej lub bardziej ciekawych imprez. To pozwala mi mówić, że mam jakieś doświadczenie, które rzeczywiście w życiu, nie tylko tym zawodowym, procentuje.

Skoro wspomniałeś o imprezach. Nieraz przyznawałeś się do tego, że jesteś nieuleczalnym imprezowiczem.

Olivier Janiak: Jak się okazuje da się z tego wyleczyć (śmiech). Teraz o wiele mniej baluję. Zwyczajnie nie starcza mi doby na ostrą zabawę. Zresztą jeśli druga osoba, z którą żyjesz, nie pije, nie imprezuje i chociaż nagina się do ciebie, to jednak widzisz, że jej to nie sprawia takiej samej radości, w naturalny sposób się do niej dostosowujesz. To nawet nie jest kwestia kompromisu, tylko szacunku.

Ale chyba nie zapomniałeś jeszcze jak wyglada dobra impreza?

Olivier Janiak: Nie! (śmiech). Tyle ich przerobiłem, że faktycznie coś na ten temat wiem. Kiedyś rzeczywiście te imprezy wyglądały u mnie dość ekstremalnie. Wracałem w piątek z pracy o 18.00, kładłem się spać, budziłem o północy i… bawiłem się do niedzieli. Potrafiłem tak tydzień w tydzień, a do tego parę nocy w dni powszednie też… Oczywiście nie chodzi o to, żeby się upić do nieprzytomności, tylko pobyć z ludźmi, zresztą mi się zawsze w odpowiednim momencie zapala czerwona lampka i chyba nikt mnie w tym kraju publicznie nie widział w stanie wskazującym. Wiem, że muszę dbać o to, jak się zachowuję, jak mnie postrzegają, zwłaszcza w cza­sach plotkarskich portali i brukowców. Nie jestem przecież sam, są też moi rodzice, żona, no i stacja, z którą jestem kojarzony. To kwestia odpowiedzialności.

A jak wspominasz imprezę w Dubaju?

Olivier Janiak: To była niesamowita przygoda podczas wyścigów łodzi motorowych. Pojechaliśmy tam z Tomkiem Karolakiem na zaproszenie sponsorów: Apartu i Edoxa – luksusowej marki produkującej zegarki. Inauguracja zawodów odbywała się w jednym z najsłynniejszych hoteli na świecie, siedmiogwiazdkowym Burj Al Arab. Zbudowany na sztucznej wyspie, super luksusowy, obsługa mówi w kilkunastu językach, a na dzień dobry dostajesz własnego lokaja. Najtańszy, najmniejszy pokój ma 150 metrów i kosztuje chyba z 1500 dolarów. Wieczorem byliśmy na gigantycznej imprezie Edoxa organizowanej z udziałem najważniejszych szejków, biznesmenów i sportowców. Bardzo eleganckie towarzystwo, oczywiście poza Karolakiem, który jak zwykle wystąpił w lnianej koszuli (śmiech).Ja wbiłem się w jakiś garniturek, ale nie spodziewałem się, że to będzie aż tak wystawny bankiet. Początek imprezy, na scenę wychodzi szef marketingu Edoxa, mówi że to wielki dzień dla firmy, dlatego bardzo się cieszy, że są partnerzy z całego świata. Najpierw powitał szejka Dubaju i właścicieli Edoxa i zaraz potem słyszę, jak mówi, że w niezwykle szczególny sposób chciałby powitać bardzo znanego polskiego prezentera telewizyjnego Oliviera Janiaka. Nie wierzyłem własnym uszom! Wstałem, ukłoniłem się, ale gdy usiadłem dostałem ataku śmiechu, Tomek Karolak mi nie pomagał, bo też się strasznie ze mnie śmiał. Ale wtedy usłyszeliśmy, że na sali jest również wybitny polski aktor, zdobywca kilku szczytów w Himalajach – Tomasz Karolak. Nie mając szczególnych praw do tego, żeby w ogóle być wyjątkowymi gośćmi na tej imprezie, nagle staliśmy się gośćmi honorowymi. Pytam Tomka „Stary, co ty tu jakieś „39 i pół kręcisz”? Było to o tyle niesamowite, że to nie był koniec. Godzinę później podszedł do nas szejk z dwiema swoimi asystentkami mówiąc, że skoro jesteśmy tak ważni, że podziękowano nam za przybycie i tak dobrze osadzeni w telewizyjnym biznesie, to czy nie chcielibyśmy robić z nim jakichś interesów. Cała sytuacja miała kontynuację następnego dnia, gdzie my, w jeszcze luźniejszych strojach niż poprzedniego wieczora, spacerowaliśmy po strefie VIP-ów na wyścigach łodzi motorowych i wszyscy ci szejkowie i goście kłaniali nam się w pas. Nie wiem czyja to zasługa, marketingu Apartu czy Edoxa, ale ten czas był absolutnie niezwykły. To taka historia, którą na pewno będziemy długo wspominać i jeśli takie niespodzianki będą szykować Apart z Edoxem, to ja zawsze bardzo chętnie się z nimi wybiorę na każdą imprezę. Mimo, że ostatnio znacznie wyhamowałem z imprezowaniem.

Z tego się wyrasta?

Olivier Janiak: Myślę, że tak. Dzisiaj chyba wolę posiedzieć w domu z przyjaciółmi przy kolacji i winie. To nie musi już być balangowy maraton. Wystarczy, że ta grupa znajomych będzie na tyle duża, żeby było przyjemnie i radośnie, i na tyle mała, żeby dało się z każdym porozmawiać. W tym roku kończę 35 lat. To już naprawdę nie jest ten wiek i ta kondycja, że po nieprzespanej nocy funkcjonuje się jakby nigdy nic. Nie mogę już balować do 5 rano, o 7 wstać i iść do pracy. Myślę, że Kohelet w Biblii nieprzypadkowo napisał, że jest czas siania, zbierania i jeszcze paru innych rzeczy. Tak samo jest czas imprezowania, o którym niestety Kohelet zapomniał wspomnieć, i jest też czas postu i wyciszenia. Pewnie bym przesadził mówiąc, że mam teraz czas wyciszenia, ale chyba powoli do tego dojrzewam.

Kiedyś z tego co mówisz, żyłeś bardzo szybko. Teraz uczysz się celebrować codzienność?

Olivier Janiak: Niestety jeszcze tego nie umiem. Moje życie to nieustający rollercoaster. Pewnie raz w tygodniu udaje nam się z żoną zrobić coś razem, zjeść śniadanie, spędzić wspólnie dzień. Na większą skalę to niestety wymagałoby poukładania i systematyczności, której mi ciągle brakuje. Zastanawiam się czy to jest moja wada i taka cecha, której nigdy nie nabędę, czy może po prostu biorę sobie zbyt wiele na głowę? Jestem mężem, niedługo będę ojcem, pracuję na wizji, robię gazetę, pojawiam się w biurze reklamy TVN, i jeszcze jeżdżę po Polsce, bo prowadzę imprezy – to dla jednego człowieka może być czasami za dużo. Może takiej ilości obowiązków nie da się po prostu poukładać?

Próbujesz przynajmniej, czy odpuszczasz z założenia?

Olivier Janiak: Próbuję! Staram się wpisywać wszystkie rzeczy do których się zobowiązałem do kalendarza, choć niestety nie zawsze udaje mi się ten kalendarz otworzyć wieczorem, żeby sprawdzić co jest następnego dnia. Często budzę się i już od rana czuję lekkie poddenerwowanie, bo z góry wiem, że mam tyle do zrobienia, że mogę się nie wyrobić. Spóźniam się na spotkanie, jest mi niezręcznie i spirala się nakręca. Ale chyba już dojrzałem do tego, żeby przyznać się przed samym sobą, że nie będę już inny. I albo zaakceptuję siebie z tym swoim niedopracowaniem i niesystematycznością, za to wciąż pełnego entuzjazmu, albo będę udawał kogoś kim nie jestem. Myślę, że krok po kroku
i może do czterdziestki będę już to wszystko ogarniał (śmiech). Pewnie parę osób, oglądając mnie w prasie, czy na wizji zazdrości mi. Ale gdyby mieli się ze mną zamienić, to nie wiem czy daliby radę. Mogłoby to być ekstremalnie wyczerpujące.

I pomyśleć, że jak przyznałeś w jednym z wywiadów, jako młody chłopak nie miałeś wielkich ambicji. Że właściwie już samym wyzwaniem było dla Ciebie wyr­wanie się z małego miasta.

Olivier Janiak: Pewnie gdyby ktoś mi wtedy powiedział co będę robił, nie uwierzyłbym. Faktycznie nie marzyłem o pracy w telewizji czy robieniu kariery w showbiznesie. Kiedy byłem dzieckiem, gwiazdy nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Co innego piłkarze, których zdjęcia miałem na ścianach w pokoju, ale wtedy Polska zajmowała 3. miejsce w Mistrzostwach Świata. Na jakiś czas piłkarzy zastąpiły plakaty Lady Pank i Republiki. Potem już w czasach studenckich zacząłem chodzić na koncerty. Dobrze pamiętam występ Kayah we wroc­ławskim klubie Kazamaty, gdzie promowała swoją płytę „Zebra”. Myślałem sobie wtedy: „Boże, jakby było fajnie pójść z tą uczesaną na kudłato dziewczyną na backstage (chociaż nie, wtedy nawet nie znałem tego słowa) na zaplecze sceny i pogadać, uścisnąć jej rękę. Ale przecież to zupełnie nierealne”.

A dziś znasz nie tylko Kayah, ale większość polskich gwiazd. Czy te znajomości zawodowe przekładają się na przyjaźń w życiu prywatnym?

Olivier Janiak: Z wieloma osobami, które poznałem w pracy mam dobre relacje, darzymy się sentymentem i szacunkiem. Jednak przy życiu jakie prowadzimy, trudno o bardzo intensywne kontakty. Większość z nas ma już rodziny, a wtedy funkcjonuje się zupełnie inaczej. I chociaż nie mamy czasu na te spotkania, to w przypadku kilku osób, chyba można taką delikatną przyjaźnią nasze relacje nazwać. Taki stosunek mam do Reni Jusis, wielu projektantów, z którymi znamy się od początku ich kariery. Na pewno do takich osób należy Grzegorz Markowski, którego traktuję trochę jak mojego mentora i ojca. Przyjaźnię się z Maćkiem Zakościelnym, chociaż nie pamiętam kiedy ostatnio mieliśmy czas żeby się normalnie spotkać. Takim moim młodszym bratem, którego ciągle „tresuję” jest Kuba Wesołowski. To osoby, o których mogę powiedzieć, że są mi bliskie. Natomiast każdy z nas ma jakieś obowiązki zawodowe, a potem potrzebuje czasu dla siebie, żeby tworzyć, albo się wyciszyć. Więc tak naprawdę mamy bardzo niewiele miejsca na życie towarzyskie. Paradoksalnie tu przychodzi z pomocą moja praca, bo w związku z nią bywam. I wtedy mam możliwość, żeby spotkać się z przyjaciółmi i pogadać. Bo poza całą tą powierzchowną otoczką związaną z bankietami, na pewno jest też miejsce na prawdziwe emocje i prawdziwe relacje. I nawet jeśli to jest parę minut, to wystarcza, żeby dać sobie znać, że nadal jesteśmy sobie bliscy, dla siebie ważni. Myślę, że większość osób od czasu do czasu potrzebuje takiego kontaktu, dlatego na takie imprezy wychodzi.

O tym środowisku showbiznesowym słyszy się sporo nieprzyjemnych rzeczy, że zawiść, plotki, fałsz. Jednak o Tobie mówi się pozytywnie. Naprawdę Cię lubią, czy boją się, że potem nie pokażesz ich w swoim programie?

Olivier Janiak: Kiedyś czytałem na jakimś forum, jak ktoś się ze mnie wyśmiewał, bo powiedziałem, że kocham ludzi i chciałbym, aby oni tak samo do mnie podchodzili, nawet jeśli nie z miłością, to z pozytywnym nastawieniem. Ja w takiej postawie życiowej nie widzę nic złego. Wielokrotnie się przekonałem, że taka zwykła uprzejmość, życzliwość i ciekawość drugiego człowieka powoduje, że ludzie odwzajemniają się nam tym samym…

…na przykład branża, a dokładniej dwutygodnik VIVA!, który nadaje Ci tytuł Króla Stylu, czyli najlepiej ubranego mężczyzny showbiznesu. Podobno genialnie łączysz elegancję z awangardą?

Olivier Janiak: Tak napisali… (śmiech). Sama widzisz, że moje podejście do życia się sprawdza. To naprawdę miłe uczucie usłyszeć coś takiego. Zwłaszcza, że zawsze przywiązywałem uwagę do tego, jak wyglądam, w co się ubieram, bo uważam, że jako osoba rozpoznawalna mam taki obowiązek.

A Twój patent na to, żeby dobrze wyglądać?

Olivier Janiak: Myślę, że fajnie jak mężczyzna przy bardzo wypracowanym looku ma coś, co zaskakuje. Na przykład ekstrawaganckie skarpetki. One nie są przecież na pierwszym planie, ale jak wysuną się spod spodni… to widać, że tej mody nie traktuje się aż tak strasznie serio, że stać nas przymrużenie oka.

A jaki masz stosunek do biżuterii? Jest męska?

Olivier Janiak: Uważam, że dziś faceci mogą nosić wszystko, na co mają ochotę. Może ja nie założyłbym kiltu czy spódnicy, ale poza tym wydaje mi się, że wszystko jest dopuszczalne, również w biżuterii. Jedyne czego nie rozumiem to ogromne brylanty w uszach raperów. Sam już jako nastolatek sporo eksperymentowałem z biżuterią. Jeszcze na studiach, pracując w knajpie, miałem sporo różnych wisiorków i mnóstwo pierścionków, niektóre nawet robione na zamówienie u jubilera, na przykład z emblematem U2, takie jakie na Achtung Baby nosił Edge. Potem znów przez jakiś czas wcale biżuterii nie nosiłem. U mnie to się zmieniało falami. Na przykład jakieś dwa lata temu dopadła mnie fascynacja zegarkami, których wcześniej nigdy nie nosiłem. No może poza tym, który dostałem na pierwszą komunię. To nie był plastikowy elektronik, tylko piękny dorosły zegarek z rzymskim cyferblatem. Dostałem go od chrzestnej, która zawsze miała klasę i wyczucie stylu. Niestety zgubiłem go, ale do dziś ten zegarek śni mi się po nocach, że go gubię. Także do zegarków się przekonałem. Zresztą jak widzisz nawet teraz mam na sobie Edoxa Classe Royale – takie połączenie modelu sportowego z eleganckim, który pasuje do wszystkiego.

Marki robią na tobie wrażenie? Dobry zegarek musi być drogi?

Olivier Janiak: Jeśli to ma być jedyny element, gadżet u mężczyzny, to fajnie, żeby nie był tani i to nie w tym znaczeniu finansowym, ale przede wszystkim designerskim. Zegarki, tak jak reszta biżuterii, oczywiście są w różnych cenach – tanie, które nigdy nikomu nie przysparzają ani przyjemności, ani elegancji, megadrogie które są poza wyobrażeniami zdrowego rozsądku i możliwościami przeciętnego człowieka, i takie które są znakomitej jakości i w rozsądnej cenie. Moim zdaniem Edox to właśnie taka marka, która to wszystko w sobie łączy – doskonałą jakość, świetny design i dobrą cenę. Lubię też Breitlingi. Każda marka ma swoją filozofię, Edoxy to super precyzyjne pomiary szybkości na wyścigach na przykład łodzi motorowych, Breitlingi to zegarki pilotów. Ale jako, że nie jestem ani pilotem, ani nie mam łodzi motorowej Class 1, która mknie 270 kilometrów na godzinę, to bardziej design niż legenda skłania mnie do ich kupienia.

Coś poza zegarkiem jeszcze nosisz z biżuterii?

Olivier Janiak: Spinki do mankietów. Myślę, że te dwa elementy dla współczesnego mężczyzny są absolutnie bezpiecznymi atrybutami biżuteryjnymi. Ze spinkami czasem pozwalam sobie na ektrawagancję. Ale są granice, na pewno nie założyłbym jakichś śmiesznych, z Myszką Miki na przykład. Mam takie, które są kwadratowe, w środku mają czarny kamień, a na zewnątrz błyszczące, białe szkło. Myślę, że taki jeden dyskretnie lśniący element w zupełności zastępuje mi raperski diamentowy kolczyk w uchu.

Rozmawiała Agnieszka Jastrzębska

Poprzedni wpis Następny wpis

Mogą Ci się również spodobać